Pamiętacie złotą erę memów, kiedy królowały takie perły, jak Bad Luck Brian czy Overly Attached Girlfriend, a w internecie pełno było historyjek w formie prostych komiksów rodem z Painta? Bang-on Balls: Chronicles to gra, która przypomniała mi tamten okres, głównie za sprawą sposobu przedstawienia postaci. Każdy, niezależnie od tego, czy przeciwnik, nasz bohater czy zwykły NPC, przedstawiony jest formie kulki, do której niejako przyklejone są akcesoria. Nie wiem, czy to był celowy zabieg, ale większość postaci wygląda jak wyciągnięta z komiksów internetowych z polandballami. Być może z powodu nostalgii moje pierwsze wrażenie odnośnie gry było pozytywne. Dalej, co ciekawe, było tylko lepiej, choć daleko od ideału.
Bang-On Balls: Chronicles? Co to w ogóle jest?
U podstaw Bang-On Balls: Chronicles to prosta platformówka, której sami twórcy, studio Exit Plan Games, przyznają się do inspiracji grami z Mario i Soniciem. Nasza kulka przemieszcza się po obszarach, skacząc i się turlając. Atakuje przeciwników, także na nich skacząc, albo turlając się prosto w nich. Może zbierać różne power-upy i musi rozwiązywać proste zagadki logiczne, aby przejść do dalszych etapów. Klasyka gatunku. Natomiast unikalnego charakteru grze dodaje zarówno właśnie wykorzystanie tych kulek jako postaci, a także ogromna doza humoru, choć mocno specyficznego i momentami nieco infantylnego. Fanom trójwymiarowych platformówek ten tytuł powinien zdecydowanie przypaść do gustu.
Ogromnym plusem były dla mnie dość zróżnicowane etapy. W zasadzie mamy do zwiedzenia cztery światy, różne od siebie tematycznie, które możemy przechodzić w dowolnej kolejności. Każdy z nich możemy też w każdej chwili opuścić i przejść do innego, jeżeli nam się znudzą bądź gdzieś utkniemy. Musimy przejść przez archipelag wysp pełen piratów, pomóc jednej ze stron w wyścigu podróży na księżyc, zmierzyć się z wikingami, a także i samurajami. Na końcu każdej z krain musimy zmierzyć się z bossem. Walki te są mocno zróżnicowane, często mechaniki w nich wykorzystane potrafią być bardzo pomysłowe. Ciężko tutaj się nudzić.
Otwarty świat, który nie nudzi
Zresztą, jeżeli spodoba nam się rozgrywka, to wcale nie musimy ograniczać się tylko do podstawowego minimum. Owszem, w każdym ze światów mamy zestaw zadań, które trzeba ukończyć, ale nic nie stoi na przeszkodzie, aby swobodnie poturlać się to tu, to tam i nieco poeksplorować. Wykonując tylko to, co konieczne, pominiemy całą masę różnych obszarów, zadań i przeciwników, którzy są poukrywani na mapie. Podstawowe przejście gry zajęło mi może ze cztery godziny. Natomiast jestem przekonany, że odkryłem w najlepszym razie być może ⅓ zawartości gry, gdyż były całe obszary, które do wykonania głównych zadań nie były konieczne. Dlatego warto nieco pozwiedzać, zwłaszcza, że to nie tylko dodatkowa zabawa, ale także i cała masa znajdziek.
Twórcom należy się ogromny kudos za liczbę rzeczy, które można znaleźć i założyć na swojego awatara. Poza podstawową skórką, czyli niejako kolorem naszej kulki, możemy też założyć dodatkowy strój, różnego rodzaju tarcze, broń czy nakrycia głowy. Są tego łącznie pewnie jakieś setki i co rusz zmieniałem stroje i wyposażenie swojej postaci. Zwłaszcza że część z broni ma swoje dodatkowe efekty. Taka ręczna armata pozwala atakować na dystans, pomidorem możemy zwabić przeciwnika do siebie, a Mjolnirem razić wrogów prądem. To, w połączeniu z ogromną liczbą przeciwników i budynkami, których większość możemy uszkodzić, sprawiają, że na ekranie często gości radosny chaos destrukcji i świetnej zabawy.
Nieco miodu tu, odrobina dziegciu tam…
Niestety, jak wspomniałem powyżej, idealnie nie jest i gra ma swoje wady. Najpoważniejszym zarzutem, jaki mam wobec gry, jest momentami tragiczna praca kamery. Kiedy tylko musimy znaleźć się w jakichś pomieszczeniach i za bardzo zbliżymy się do ścian, kamera ucieknie na zewnątrz. W niektórych budynkach to nie przeszkadza, ale te ciaśniejsze, czy choćby windy, są wręcz tragiczne do nawigacji. W otwartym terenie też idzie się gdzieś zaklinować i wtedy będziemy obserwować to, co znajduje się pod teksturami. Po drugie nie zawsze jasne jest, co i gdzie musimy zrobić, aby posunąć historię naprzód. Wprawdzie można wywołać okienko z zadaniami, a wtedy i w świecie gry pojawi się znacznik, ale to wszystko jest mało intuicyjne i często błądziłem, nie wiedząc, dokąd się udać. Niesamowicie potrafiło to zirytować, gdy została mi jedna rzecz do odhaczenia z listy.
Pod względem audiowizualnym jest poprawnie i w sumie tylko tyle. Jasne, tekstury czasami niedomagają, czy elementy się przenikają. Jednak gra nie dość, że jest dynamiczna, to jeszcze styl graficzny jest tak specyficzny, że nie kłuje to w ogóle w oczy i w ogóle nie przeszkadzało to w zabawie. Z kolei muzyka jest akurat taka o, w sam raz na tło. Nawiązuje do obszarów, w których się znajdujemy. Znajdziemy więc tu nutki bardziej orientalne, czy też z kolei nieco szantowe, ale nic nie wybija się ponadto. Za to byłbym skłonny się założyć, że za głosy postaci (w grze bowiem nie ma żadnych dialogów) odpowiada Pierre Coffin, czyli głos minionków z filmów Illumination. Natomiast zakładał się nie będę, bo nigdzie nie mogłem znaleźć potwierdzenia tej informacji. Więc jeżeli nawet nie jest to Coffin, to jest to ktoś, kto doskonale go naśladuje. Mi, jako ojcu kilkuletnich chłopców, bardzo się jego praca spodobała!
Czy warto polecić Bang-On Balls: Chronicles?
Podsumowując, Bang-On Balls: Chronicles to gra specyficzna, zwariowana, i przede wszystkim bardzo przyjemna. Nie jestem fanem platformówek, a mimo tego bawiłem się przednio i nie żałuję czasu spędzonego na grze. Co więcej, spędziłem go o wiele więcej, niż było to konieczne. 115 złotych to nie są duże pieniądze jak za taki tytuł. Warto wspomnieć też, że gra oferuje rozgrywkę dla dwóch graczy z podzielonym ekranem, więc to może być świetna okazja, by grało dwoje graczy za cenę jednej gry! A jeśli to nadal mało, to można grać po sieci nawet w czteroosobowych zespołach. Uważam, że warto spróbować Bang-On Balls: Chronicles, zwłaszcza jako odskocznię od dużych i poważnych tytułów.
Gameplay
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.