W dobie realistycznych strzelanek militarnych nietrudno zatęsknić za odskocznią od wzniosłych historii inspirowanych prawdziwym polem bitwy. W związku z tym serce moje skradł Bulletstorm: Duke of Switch Edition, będący nieskrępowaną jazdą bez trzymanki. Wydana przez Gearbox Publishing gra polskiego studia People Can Fly jest portem produkcji z 2011 roku. Cóż takiego oferuje tytuł, którego główne założenia liczą ponad dekadę? Czy po tak długim okresie wciąż potrafi on dobrze bawić?
Gwiezdni piraci!
W ramach przygody wcielamy się w Graysona Hunta, kosmicznego pirata z zamiłowaniem do rozróby oraz wysokoprocentowych trunków. Zmanipulowany w przeszłości przez generała Sarrano, Grayson i jego oddział pozbywają się domniemanego zagrożenia na rzecz Konfederacji. Szybko wychodzi na jaw, iż celem misji było zatuszowanie dowodów zbrodni generała przeciw niewinnym ludziom. Od tej pory były dowódca Dead Echo wkracza na ścieżkę wendety, rozbijając przedtem statek kosmiczny na obcej planecie Stygia.
Wraz z protagonistą katastrofę przeżywa kompan imieniem Ishi, towarzysząc nam przez większą część przygody. Tworzy to opartą na kontrastach więź między postaciami, podkreśloną lekkim, wręcz absurdalnym klimatem gry. Tam, gdzie przaśny humor wylewa się z ust Graysona, tam Ishi próbuje skoncentrować się na przetrwaniu w nowym otoczeniu. Zarówno głównemu duetowi, jak i napotkanym w grze postaciom nie brakuje charyzmy. Wszelkie prostackie, choć kreatywne wiązanki pasują idealnie do ich charakterów, co niejednokrotnie wywołało uśmieszek na mojej twarzy.
Krwawa jatka, ale z gracją!
Pod względem rozgrywki Bulletstorm sprawia wrażenie typowego reprezentanta gatunku first person shooter. Poziomy są liniowe, a przy tym usiane żądnymi krwi oponentami. Mimo wszystko czerpałem sporą frajdę wraz z kolejnymi godzinami rozgrywki. Jest to głównie zasługa arsenału poszerzanego wraz z dalszym postępem kampanii. Pukawkom nie brakuje kopa, czuć w nich ogrom mocy (może poza nudnawym karabinem snajperskim), a samo strzelanie wypada znakomicie. To jednak wierzchołek góry lodowej, bowiem elementem wyróżniającym ten tytuł jest tak zwana Smycz.
Zabawka ta pozwala przyciągać do siebie nieprzyjaciół oraz obiekty wpływające na skrócenie ich żywota. Łączenie jej z bronią, walką wręcz lub otoczeniem zapewnia punkty w ramach tak zwanych superstrzałów. Finezja gra tutaj pierwsze skrzypce, nagradzając kreatywniejsze sposoby unicestwiania adwersarzy. Mechanika nie tylko napawa dziką satysfakcją, ale i znajduje swoje zastosowanie w rozgrywce. Zdobyte punkty możemy wydać na uzupełnienie amunicji bądź usprawnienie wspomnianej broni palnej o dopalacze. Dzięki temu z przyjemnością dekapitowałem wszelkiej maści szaleńców spod walczących między sobą gangów w Stygii.
Stare, ale jare… I do tego piękne!
W przerwie od krwawej jatki lubiłem od czasu do czasu zatrzymać się, podziwiając widoki. Ku mojemu zaskoczeniu – Bulletstorm zestarzał się naprawdę nieźle! Ciężko mówić tu o hiperrealistycznej grafice, biorąc pod uwagę wydanie gry (do czego przejdę niebawem). Nie mogę natomiast odebrać twórcom uznania wobec wkładu w bijące przepychem różnorodne lokacje. Zgliszcza miasta pełnego wieżowców, podziemne kanały, opuszczone zindustrializowane obszary robią spore wrażenie, uatrakcyjniając przechadzkę wzdłuż planety.
Podobny zachwyt wyrazić mogę w kwestii oprawy dźwiękowej. Nabijanie na kolce, odstrzeliwanie głów oraz inne formy sadystycznej przyjemności wybrzmiewają mięsiście, nadając uroku dla wszechobecnego chaosu. Procesowi depopulacji Stygii towarzyszy całkiem przyzwoita ścieżka dźwiękowa, w której nie zabrakło ciężkich pompatycznych utworów doprawionych szczyptą wzniosłego chóru.
Switchowe wydanie Bulletstorm
Pozostaje na koniec jedno pytanie: czym właściwie jest Bulletstorm: Duke of Switch Edition? Czy to remaster, czy port oryginalnego tytułu pamiętającego czasy PlayStation 3 oraz Xbox 360? Mimo premiery Bulletstorm: Full Clip Edition (2017) będącej odświeżoną wersją strzelanki – wydanie na konsolkę Nintendo jest portem pierwotnego tytułu z roku 2011. Podtytuł zawdzięcza on obecności dodatku Duke Nukem’s Bulletstorm Tour dołączonemu bezpośrednio do gry. Umożliwia on ukończenie całej kampanii jako Duke Nukem – żywa legenda „kopania tyłków oraz żucia gumy”.
Decyzja o wypuszczeniu portu zamiast remastera jest według mnie całkowicie zrozumiała. Odświeżona edycja musiałaby przejść przez masę graficznych kompromisów, by dopasować się do specyfikacji niezbyt potężnej w moc obliczeniową hybrydowej platformy. W zamian dostajemy zgrabnie działającą produkcję utrzymującą 30 klatek na sekundę z okazjonalnymi spadkami przy większym rozgardiaszu. O stabilności również złego słowa nie mogę powiedzieć. Nie uświadczyłem jakichkolwiek błędów poza jednorazowym wysypaniem gry do ekranu głównego konsoli.
Podsumowanie
Bullestorm: Duke of Switch Edition to wspaniała odskocznia dla osób poszukujących wartkiej akcji. Tytuł prosty w swoich założeniach, ale niezwykle satysfakcjonujący z perspektywy rozgrywki. Humor, mnóstwo juchy oraz piękne widoczki przyciągają do ekranów tych małych, jak i dużych. Warto sięgnąć po tę produkcję niezależnie od tego, czy ktoś wraca do niej ponad dekadę później, czy oddaje się rozwałce po raz pierwszy.