Jako fan serii Dragon Age nie ukrywam, że gdy w 2022 roku zapowiedziano czwartą odsłonę serii, czekałem z wypiekami na twarzy na każdą informację o nadchodzącym tytule. Zwłaszcza że od początku wiadome było, że pociągną fabułę dalej po wydarzeniach z Inkwizycji. Ponieważ naszym antagonistą miał być pierwotnie Solas (znany później jako Fen’Harel, czyli Dreadwolf [pol. Straszliwy Wilk], taki podtytuł nosiła początkowo czwarta odsłona serii. Ten jednak ostatecznie zmienił się na The Veilguard, co mogło sugerować, że projekt ten przeszedł swego rodzaju piekło deweloperskie. Czy ostatecznie przełożyło się to na jakość gry? W jakiś sposób na pewno, ale nie do końca tak, jak można by myśleć.
Pomiędzy światami
Akcja gry dzieje się dziesięć lat po wydarzeniach z Intruza (płatnego epilogu do Inkwizycji). Już na samym początku przyjdzie nam stawić czoła bogu kłamstw, gdy ten w mieście Mintratus usiłuje wykonać rytuał, którego celem jest zniszczenie zasłony pomiędzy naszym światem a Pustką. Jak już wiecie ze wstępu, tym bogiem jest Solas, który od samego początku starał się na swój pokrętny sposób uratować świat. W momencie, w którym udaje nam się zniweczyć jego plan, razem z nim lądujemy w Pustce, gdzie Fen’Harel zostaje uwięziony, a my dowiadujemy się, że nieudany rytuał uwolnił dwoje elfickich bogów. W taki oto sposób rozpoczyna się przygoda naszego Rooka, bo tak wszyscy się do nas zwracają.
Podczas pogoni za elfimi bogami przyjdzie nam współpracować z różnymi frakcjami, takimi jak Antiviańskie Kruki, Żałobna Gwardia, Władcy Fortuny, Skaczący przez Zasłonę, Smoki z Cienia czy też znana wszystkim Szara Straż. Każda z tych frakcji ma własne problemy, którym musimy sprostać, aby pozyskać towarzysza do walki z boskim rodzeństwem Elgar’nan oraz Ghilan’nain. Pod tym kątem fabularnie wszystko jest dobrze skomponowane, a motywacje antagonistów jak najbardziej zrozumiałe. Problem fabuły leży zupełnie gdzie indziej i nie mam tu na myśli tego, o czym huczy cały internet od momentu zaprezentowania kreatora postaci, gdzie pojawiły się zaimki – ale o tym później.
Zgrzyt kulturowy
O ile jeszcze sam wątek fabularny, jeśli chodzi o jego prowadzenie za pomocą misji, nie jest zły – jest w większości przypadków dobry, choć czasami zdarzały się momenty, gdy był po prostu poprawny – tak w przypadku dialogów bywało różnie i czasem miałem wrażenie, że były one napisane infantylnie, co kłóci się choćby z tym, że gra stworzona jest dla starszego odbiorcy.
Mam tu na myśli głównie momenty, gdy prowadzimy dialogi w Latarni, kiedy teoretycznie powinniśmy mieć możliwość poznać postacie, aby je polubić i zawiązać z nimi jakieś więzi. Zwłaszcza że jest to tytuł, który w teorii powinien do tego zachęcać – wszak szykujemy się do wojny z bogami. Czasem niestety miałem wrażenie, że niektóre z postaci nam towarzyszących wymagają od nas rodzicielskiej opieki w stylu rozwiązywania konfliktów a’la „Tato, a Małgosia zabrała mi zabawkę”. Przez to totalnie stawali mi się obojętni i całkowicie straciłem ochotę na rozwijanie ich wątków, nie mówiąc już o tym, że nigdy nie znaleźli się w mojej drużynie.
Zatem jeśli chodzi o opowiadanie historii za sprawą świata przedstawionego, to Dragon Age: The Veilguard dał mi to, czego jako fan serii oczekiwałem – zew przygody. Ale jeśli chodzi o dialogi, to tutaj niestety wypada to gorzej. Choć jak już wspominałem, głównie w aktywności pobocznej. Mam wrażenie, że tutaj wychodzi zmiana koncepcji gry z tego, czym miał być pierwotnie Dreadwolf, a czym ostatecznie stał się Veilguard. Pierwotnym założeniem było to, że najnowsza odsłona Dragon Age miała być grą-usługą. Niemniej cieszy mnie fakt, że nasze decyzje i to, jak poprowadzimy wątki fabularne, mają wpływ na to, jakie otrzymamy zakończenie. Pod tym kątem myślę, że BioWare dowiozło i na pewno kiedyś wrócę, żeby zobaczyć, czy grając w inny sposób, uda mi się zakończyć grę inaczej. Bo tak, wybory, które na pierwszy rzut oka są bez znaczenia, w dalszej perspektywie okazują się być istotne.
Jeden krok do przodu, aby potem zrobić dwa w tył
Na wstępie warto tutaj zaznaczyć, że seria Dragon Age od samego początku z każdą odsłoną starała się wprowadzić coś nowego względem poprzedniczki. W przypadku dwójki była to bardziej dynamiczna rozgrywka rodem z Mass Effect 2. Co oczywiście było źle przyjęte przez część graczy, pomijając już inne problemy tamtej odsłony serii. Następnie przyszła Inkwizycja, która niejako starała się wrócić do korzeni, jeśli chodzi o gameplay, dając nam powrót do taktycznej formy rozgrywki, ale oczywiście musiała pojawić się łyżka dziegciu w beczce miodu w postaci elementów MMORPG w grze singleplayer. Nie inaczej jest i tym razem w przypadku Dragon Age: The Veilguard.
Pomijam już kwestie zaimków i rzekomego „woke”, które miałoby się wylewać z ekranu w każdej sekundzie gry – co oczywiście nie jest prawdą. Ponieważ postać Taash, która jest niebinarna, pojawia się dopiero gdzieś w połowie gry, a co za tym idzie, poza kreatorem postaci za bardzo z owymi zaimkami nie mamy do czynienia. Co więcej, opcje dialogowe do scenki z pompkami również są opcjonalne, ale wiadomo: kontrowersja się klika. Przypominam, że BioWare w swoich grach owe kontrowersje z „woke” wprowadzało na długo, zanim to określenie powstało, i również były one opcjonalne. Przez co ci, którym to może przeszkadzać, mogą ograniczyć je do minimum, bo de facto Taash dopiero chyba w epilogu zaczyna ich używać w każdym dialogu.
Gameplay w Dragon Age: The Veilguard
Sama rozgrywka wydaje się być jeszcze bardziej dynamiczna niż to, co było w Inkwizycji, i osobiście nie miałbym z tym jakichś większych problemów, gdyby nie fakt, że nasi towarzysze nie mają paska zdrowia, co doprowadza do tego, że to my stajemy się głównym celem przeciwników. Przez to gra staje się bardzo chaotyczna, opierając się de facto na cooldownach naszej postaci oraz łącznie 6 umiejętnościach pomocników. Mam wrażenie, jakby twórcy cały czas próbowali znaleźć balans w tempie rozgrywki od czasów Dragon Age 2 i niestety to im się średnio udaje.
Choć mimo wszystko uważam, że tutaj wiele mogłoby zmienić, gdyby nasi towarzysze byli śmiertelni. Bo de facto ich auto-ataki niewiele robią, a i nad ich umiejętnościami też trudno zapanować. Ten kompan, którego przypiszemy jako pierwszego, używa ich niemal co cooldown. A szkoda, bo drzemie w nich potencjał, zwłaszcza że każde z nich ma ciekawe drzewko umiejętności i archetypy, które potrafią się ładnie łączyć z tym, co sami w swojej postaci posiadamy.
Ile jest tak naprawdę RPGa w Dragon Age The Veilguard?
Na to pytanie jest mi bardzo trudno odpowiedzieć, bo wydaje mi się, że każdy ten gatunek postrzegać będzie inaczej. Oczywiście jeśli przyjąć znaczenie w klasycznym jego znaczeniu odgrywania pewnej roli, wówczas pod to podpiąć można nawet Fifę, ponieważ wcielamy się albo w pojedynczego piłkarza, albo w menadżera zespołu – i tak, wiem, że przykład ten jest skrajny, ale celowy dla zobrazowania tego, w czym tkwi problem. Ostatnimi czasy mam wrażenie, że niemal każda gra chce być erpegiem, wprowadzając mechaniki niegdyś ściśle związane z tym właśnie gatunkiem, jak chociażby budowa postaci czy wielowątkowe prowadzenie fabuły przy pomocy „koła dialogów”, które chyba już na stałe zagościły w grach wideo.
Zatem postaram się najpierw odpowiedzieć, czym dla mnie jest gra RPG. Dla mnie gra jest RPG-iem wtedy, gdy zarówno siła postaci i/lub dokonane przeze mnie wybory wpływają na świat. Bo przecież nie zawsze trzeba stawiać wszystko na aspekt siły, a można np. użyć innych umiejętności, takich jak między innymi hackowanie w Deus Ex: Mankind Divided, aby zdobyć achievement Pacyfista. Osobiście nigdy tak nie gram, ale tytuł ten daje taką możliwość. Mam nadzieję, że przykład ten pozwala Wam zrozumieć, co mam na myśli.
System rozwoju
Idąc dalej, warto wspomnieć o progresji, czyli wpływie wbijanych poziomów oraz zdobywanego ekwipunku na siłę naszej postaci. Pod tym kątem jest bardzo dobrze, ponieważ w momencie gdy jesteśmy poza walką, mamy możliwość zmiany umiejętności. Co niejednokrotnie robiłem, bawiąc się specjalizacjami, będąc magiem, zwłaszcza gdy wbijałem 30. i 40. poziom postaci, pozwalający odblokować dodatkowe umiejętności. Jednocześnie dostosowywałem je pod to, czym aktualnie gram – czy laską na daleki dystans, czy też sztyletem oraz kulą, które wymagały nieco bliższego kontaktu z przeciwnikiem.
Czy Dragon Age: The Veilguard spełnia wyżej przedstawione kryteria? Częściowo tak, bo jak już wcześniej pisałem, nasze decyzje odbijają się na tym, co dzieje się w świecie gry. Ale jeśli zestawimy to z przyrostem mocy naszej postaci, to tutaj mam wrażenie, że podkręcenie dynamiki rozgrywki i ograniczenie roli towarzyszy podczas walki może być swego rodzaju kością niezgody. Na pewno nie powiedziałbym, że jest to typowy pełnoprawny RPG, o którym wszyscy marzyliśmy, a raczej aRPG, i nie mam tu na myśli hack and slashy, a raczej coś bliżej Wiedźmina 3.
Z jednej strony cieszy fakt, że twórcy zawsze starają się dać nam coś nowego, aniżeli kopiuj-wklej. Natomiast z drugiej, zawsze odnoszę wrażenie, że na siłę starają się podkręcić inne elementy do granic możliwości, jak to ma miejsce właśnie w kontekście gameplayowym, gdzie seria z odsłony na odsłonę z typowego cRPG idzie w kierunku aRPG.
Oprawa audiowizualna, a optymalizacja
Jeśli chodzi natomiast o kwestie techniczne najnowszej odsłony serii Dragon Age, to pod tym kątem gra wypada naprawdę bardzo dobrze. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że nie każdemu może przypaść do gustu stylizowana oprawa graficzna, choć uważam, że akurat tutaj sprawdziła się ona idealnie, ponieważ zwyczajnie o wiele wolniej się zestarzeje niż chociażby tytuły idące w realizm.
Dodatkowo warto tutaj wspomnieć o tym, że twórcy odwalili kawał świetnej roboty, jeśli chodzi o grę światłocieniem, dzięki czemu lokacje wyglądają po prostu cudownie. Zwłaszcza że tytuł ten nie ma jakichś ogromnych wymagań sprzętowych, a to wszystko dzięki świetnej optymalizacji. Co nie oszukujmy się, w dzisiejszych czasach w przypadku gier AAA nie zdarza się zbyt często.
Zarówno glitchy, jak i błędów, które powodowałyby wyrzucenie do pulpitu, nie doświadczyłem. W sieci również nie napotkałem takich sygnałów od innych graczy. A nie oszukujmy się, Dragon Age: The Veilguard jest na swego rodzaju świeczniku, więc byłoby głośno, gdyby tylko gra pod kątem technicznym zwyczajnie nie dowoziła. Szkoda, że inne elementy tej układanki nie zawsze były tak pieczołowicie wykonane jak oprawa audiowizualna i optymalizacja.
Czy warto zatem sięgnąć po Dragon Age: The Veilguard?
Szczerze mówiąc, trudno jednoznacznie odpowiedzieć na to pytanie. Jako osoba, która zna uniwersum Dragon Age wykraczające poza ramy gier, ostatecznie bawiłem się dobrze. Nie wiem, czy spowodowane jest to tym, że zwyczajnie chłonąłem historię z jednego z moich ulubionych uniwersów, czy też ostatecznie gra była w moim odczuciu dobra. Oczywiście zdaję sobie sprawę z tego, że daleko jej do ideału czy też tego, żeby ocenić ją jako bardzo dobrą. A może zwyczajnie finał okazał się tym, czego brakowało mi w Inkwizycji – zwieńczeniem tej właśnie historii. Szkoda tylko, że mimo wszystko pozostaje gdzieś poczucie, że potencjał, jaki drzemał w tej grze, nie do końca został wykorzystany.
Podsumowując: jeśli podobnie jak ja czuliście, że czegoś brakowało Wam po ukończeniu Inkwizycji, to polecam sięgnięcie po Veilguarda. Wszystko jak zawsze rozbija się o kwestię ceny. Tutaj mogę jedynie wspomnieć, że tytuł ten można ograć w ramach abonamentu EA Play Pro i chyba taką opcję bym ostatecznie polecił. Gra nie jest bez wad, głównie w kwestii dialogów, ale jeśli jesteście ciekawi, jak zakończy się historia rozpoczęta w Inkwizycji, to ogranie The Veilguard w ramach abonamentu jest dobrym rozwiązaniem.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.