Final Fantasy VII Rebirth – recenzja (PS5). Legenda powraca!

Gra dostępna na:
PS5
Logo gry Final Fantasy Rebirth na czarnym tle

Kiedy po raz pierwszy zapowiedziano remake Final Fantasy VII, pomyślałem sobie, że przecież to nie może mieć racji bytu. Gra tak potężna zapowiedziana jeszcze w erze siódmej generacji konsol była w moich oczach czymś, co nie mogło istnieć w pełnej formie. Nie zrozumcie mnie źle, nie mam zamiaru opowiadać tu o przewidywaniu przyszłości. Bawienie się w astrologa, jak i moje wizje i tak się nie sprawdziły. Jednak uważam, że po czasie, jaki spędziłem z tą produkcją, jestem przekonany, iż dobrze, że nie miałem racji.

Dlaczego? Bo Final Fantasy VII Rebirth nie jest po prostu skokiem na kasę. Mało tego uważam, że ta produkcja ma sens w takiej formie. Podzielenie całej historii na trzy osobne części jest bardziej racjonalne, niż mogłoby się to wydawać. W tym materiale postaram się wam wyjaśnić, dlaczego tak sądzę. Jeśli jeszcze nie graliście w pierwszą część przygód Clouda, to zdecydowanie zapraszam was do ogrania tej produkcji, a także przeczytania naszej recenzji. Jesteście zatem gotowi?

Kadr na którym Sephiroth mówi, że czeka na Clouda

Wychodzimy z Midgaru

Pierwszy kontakt z Final fantasy VII Rebirth jest bardzo burzliwy. Dostajemy co prawda wprowadzenie do gry z retrospekcją najważniejszych wydarzeń, ale uwierzcie mi, jest to zaledwie minimum tego, co jest pokazane w poprzedniczce. Historia zaczyna się w miejscu, gdzie skończył się Remake. Znajdujemy się w mieście Kalm, gdzie Cloud opowiada wydarzenia z przeszłości i o tym jak poznał Sephirotha. Na początku naszej zabawy schemat rozgrywki bardzo przypomina ten, który znamy z poprzedniej części siódemki. Mamy półotwartą lokację, w niej wykonujemy zadania poboczne, rozmawiamy z NPC by w konsekwencji ataku na osadę cała drużyna wyruszyła w podróż w poszukiwaniu odpowiedzi na nurtujące ich pytania.

Kadr ze smutnym Cloudem w tle góry

Fabuła gry jest bardzo enigmatyczna i nie jest wcale łatwo zrozumieć wydarzenia dziejące się na ekranie. Dla pełnego zrozumienia historii należy, jak wspomniałem, przejść Remake Intergrade, a następnie chwycić się za Crisis Core: Final Fantasy Reunion. Niestety mimo to warto mieć na uwadze, że to nie wszystkie produkcje z dopiskiem siedem w tytule i moim zdaniem najłatwiej będzie się odnaleźć osobom, które z serią mają do czynienia od samego początku.

Kadr wśród skał, Sephiroth, Cloud oraz Tifa idą do reaktora maco

Nowe horyzonty zabawy

Od wyjścia na zewnątrz w zasadzie zabawa w Final Fantasy VII Rebirth jest niczym nieskrępowana. Mamy do wykonywania zadania główne, opcjonalne questy poboczne, zadania eksploracyjne dla Chadleya oraz mnóstwo minigier. Aktywności opcjonalne są fabularyzowane i bardzo często wprowadzają dużo elementów humorystycznych do rozgrywki. Oddzielają one dzięki temu poważniejsze tony narracji wątku głównego. Wraca do nas wspomniany wcześniej robotyczny przyjaciel, który wprowadza nas w niuanse eksploracji mapy. Ta podzielona jest na kilka regionów. W każdym z nich znajdujemy szereg podobnych aktywności pomagających nam odkrywać ich kolejne zakamarki.

Kadr z walki z chimerą

Final Fantasy VII Rebirth posiada wiele mechanik oraz rozwiązań znanych z innych gier z otwartym światem. Najlepszym przykładem niech będą choćby anteny, odkrywające nam zawartość dodatkową, przywodzące na myśl tytuły ze stajni Ubisoftu. Poza dodatkowym lootem, który pozyskujemy z odkrytych w ten sposób skrzynek, odnajdujemy również specjalne kapliczki, w których znajdziemy potężne summony. Są one dostępne do pozyskania u Chadleya jako nagroda za pokonanie ich w wirtualnych potyczkach. Warto wspomnieć również, że dzięki pozyskiwaniu informacji z większej liczby kaplic sprawiamy, że materia jest zdecydowanie łatwiejsza do zdobycia oraz czas jej działania może się wydłużyć.

Cloud rozmawiający z Chadleyem poprzez komunikator

Bardzo często podczas rozgrywki mamy do wyboru kilka opcji dialogowych. Poza przybliżeniem nam informacji na temat zadań niektóre wybory wpływają na więzi, jakie mamy pomiędzy partnerami w drużynie. Kompanów do zwerbowania w tej części jest naprawdę wielu. Gra pozwala na to, by w trakcie potyczek niewybrana część naszej załogi mogła również uczestniczyć w walce i podróży. Square Enix w tej materii starał się odnaleźć pewną równowagę pomiędzy naszymi wyborami i szanuję za takie rozwiązania. Nie czujemy przez to ciągłego braku reszty ekipy, co sprawia, że znika poczucie dysonansu ludonarracyjnego będącego problemem w wielu produkcjach fabularnych.

Kadr w grocie kryształów maco

Jaki ten Chocobo jest uroczy!

Eksploracja oraz wykonywanie zadań wiąże się z częstym poruszaniem się od punktu do punktu. Dlatego Square zadbało o to, by w tak dużych lokacjach nie trwało to zbyt długo. Naszą podróż po świecie możemy ułatwić sobie na kilka sposobów. Po pierwsze i najważniejsze już bardzo szybko możemy natrafić na gospodarstwo wyjątkowego rodzeństwa. Billy i Chloe bowiem są właścicielami farmy Chocobo i za wykonanie kilku prostych zleceń mogą nas obdarować naszym własnym wierzchowcem. Kolejny sposób to odkrywanie przystanków autobusowych, dzięki którym jesteśmy w stanie skorzystać z szybkiej podróży. Squre Enix to mistrzowie w zachęcaniu nas do odkrywania takich punktów. No przecież kto nie pomoże słodziutkiemu pisklakowi postawić znaku na drodze? Ja nie mogłem się oprzeć. Poza tym produkcja ta pozwala na korzystanie z innych pojazdów jak choćby segwayów.

Nasza dzielna drużyna w kadrze ujeżdża Chocobo

Nie idzie się tu nudzić!

Matuchno droga, ręka do góry, kto pamięta wszystkie aktywności poboczne z oryginału? Raz, dwa, trzy…była ich masa i były naprawdę różnorodne. W Final Fantasy VII Rebirth zadbano o to, aby na każdym kroku było co robić. Mamy więc tu kilka naprawdę świetnie przemodelowanych gier znanych z wydania na pierwsze PlayStation. Niech za przykład posłużą nam wyścigi Chocobo czy zabawny tower defense. Powraca również skakanie żabkami i masa zabawy w Gold Saucer. Niektóre minigry pozwalają nam na skorzystanie z dodatkowych sklepików jak w przypadku zaganiania Moogli, by te wróciły do pracy. Na tle tych wszystkich odciągaczy od fabuły najbardziej spodobała mi się gra karciana.

Kadr z gry karcianej Queens Blood

Jako kolekcjoner kart poczułem dreszczyk adrenaliny spowodowany zbieractwem i powiększaniem swojej wirtualnej talii kart. Zabawa w tej grze na pozór przypomina Gwinta, ale jest to żartobliwe określenie. Zasady są proste, na planszy w trzech rzędach ustawiamy nasze karty na przemian z przeciwnikiem, starając się zablokować tego drugiego w taki sposób, aby w pionowej linii zdobyć jak najwięcej punktów. Do naszej dyspozycji dostajemy karty, które posiadają różne wartości oraz atrybuty dodatkowe zwiększające między innymi mnożnik jednostek pola. Na pierwszy rzut oka reguły wydają się dość skomplikowane, ale na szczęście dostajemy na początku dość solidny samouczek i kilka w miarę lekkich pojedynków pozwalających rozeznać się w tej bardzo udanej grze. W miarę postępu fabuły spotykamy coraz to cięższych przeciwników oraz pniemy się w hierarchii stając się mistrzami Quens Blood!

Cait Sith tańczący na tle gór

Szara materia rozgrywki…

Walka w Final Fantasy przez lata przeszła solidną ewolucję. Znane rozwiązania turowe ustąpiły miejsca dynamicznym bitwom z możliwością włączenia aktywnej pauzy. Takie rozwiązanie znane z poprzedniej części sprawia, że gra wydaje się być zdecydowanie bardziej filmowa i nie będzie to dla nikogo zaskoczeniem, że jest to jeden z atutów tej produkcji. Aby gra nie zatraciła swojego rodowodu, w dowolnej chwili możemy przełączać się pomiędzy naszymi kompanami, dzięki temu napełniamy im szybciej paski odpowiedzialne za akcje specjalne. Warto zatem zmieniać się co jakiś czas z naszymi partnerami, ponieważ w ten sposób możemy dokonać zdecydowanie większych obrażeń oponentom, ale i będziemy w stanie wejść łatwiej w stan synergii z resztą ekipy.

Kadr z Aearith patrzącą na wprost z uśmiechem na twarzy

Nie jestem pewien do końca za to, co się stało z materią. Gdzieś na etapie produkcji ktoś zapomniał o tym jak bardzo dużo frajdy sprawiało używanie ich w poprzedniej odsłonie, a raczej o tym co sprawiało, że były tak istotne. Materia maco w oryginale działała na takiej samej zasadzie jak magia i sprawiała, że rozgrywka dzięki temu przypominała inne części Final Fantasy. Nie sposób zauważyć, że tym razem materia opiera się na dodawaniu ataków fizycznych, a często sama broń, którą pozyskujemy, posiada dodatkowe atrybuty od żywiołów, przez co jeszcze bardziej marginalizuje to potrzebę umieszczania ich w slotach naszego ekwipunku.

Cloud patrzący na góry

Walka w Final Fantasy VII Rebirth to arcydzieło!

Za to na pewno nie zapomniano o widowiskowości starć. Kurcze, ciężko tutaj powiedzieć złe słowo. Zapomnijcie o nudnych randomowych pojedynkach z oryginału, tutaj każda okazja do walki będzie pokazem kunsztu programistów. No i na szczęście to sami decydujemy, kiedy chcemy wskoczyć w bitkę, ponieważ zbliżając się do przeciwników, widzimy pasek agresji, który zwiększa się, im bliżej do nich podchodzimy. Jeżeli uda nam się ich zaskoczyć i zaatakować jako pierwsi otrzymamy bonus w starciu. Ten odzwierciedla się nie tylko w sile ciosu, ale także sprawi, że nasze polecenia znacznie szybciej się ładują. Powróciły również „limit brake”, czyli specjalne ciosy zadające większą liczbę obrażeń i w moim odczuciu wyraźnie nabrały one większej dynamiczności, przez co nie mamy wrażenia, że poprzedzająca sekwencję animacja wydłuża się na siłę.

Cloud głaszcze piskle Chocobo obok przystanku szybkiej podróży

Dodajmy do tego świetnie wyreżyserowane starcia z Bossami i mamy naprawdę mieszankę wybuchową. Zmagania z nimi nierzadko są wieloetapowe, wymagają miejscami dozy cierpliwości w odnalezieniu klucza do ich pokonania. Poza tym warto również zwrócić uwagę na słabości naszych oponentów. Jest to istotne jeśli zamierzacie wykorzystać sto procent potencjału drzemiącego w tej produkcji. W tak rozbudowanym dziele nie zabrakło również drzewek rozwoju dodających nowe ruchy bohaterów, jak i również zwiększające zdolności pasywne.

Uroczy Moogl na różowym tle patrzy wprost na kamerę

Kamera, akcja!

To, co wyróżnia produkcję Japończyków od wielu innych tytułów z gatunku gier fabularnych to filmowość, której czasami ciężko doszukiwać się w tworach konkurencji. Wspominałem o walkach, dopiszę również o przerywnikach, które są po prostu przepiękne. To ile pracy włożono w stworzenie animacji do tej gry, jest naprawdę imponujące. Można co prawda marudzić na drętwą już jak na standardy nowych produkcji mimikę twarzy, ale problem ten znika kiedy spojrzymy, jak pieczołowicie nagrane są ruchy naszych postaci. Robi to wrażenie jeszcze bardziej kiedy weźmiemy pod uwagę, że mnóstwo ekspozycji fabularnej oraz interaktywnych scen dzieje się nie jako render, ale w czasie rzeczywistym na silniku gry.

Cloud i Aerith na łące pełnej kwiatów

W produkcji wykorzystano celowo implementację silnika Unreal Engine 4. Sprawdzona technologia zdecydowanie sprawiła, że można było w łatwiejszy sposób wykorzystać wiele elementów graficznych czy modeli postaci z poprzedniej części. Chociaż widać, że w przypadku najnowszej odsłony Final Fantasy podkręcono je jeszcze bardziej. Także elementy takie jak drugi plan czy dalsze lokacje nie są już statycznymi bitmapami, a faktycznie obiektami trójwymiarowymi świetnie dekorującymi otoczenie. Sprawia to, że całość jest jeszcze bardziej rzeczywista, o ile się da, pisząc o grze.

Cloud i Aerith oraz Barret w stajni Chocobo

O grafice i optymalizacji…

Odnosząc się do grafiki, nie można uciec wrażeniu, że zdawałoby się, iż wydanie tego tytułu na wyłączność na jednej platformie przyniesie za sobą tylko same pozytywy. Coś jednak ekipa z Japonii ma problem z dowiezieniem w pełni działającego produktu. Niestety jak w przypadku Final Fantasy XVI i tutaj mamy pewnego rodzaju problemy z optymalizacją. Dla wielu osób może być naprawdę sporym minusem. Zacznijmy od tego, że tryb wydajności oscylujący w okolicach 60fps miewa czasami problemy z utrzymaniem klatek na tym poziomie. Widać to rzadko, ale w bardziej dynamicznych potyczkach potrafi gra lekko gruchnąć.

Kadr w którym Cloud stoi przy urwisku nad wodą

To oczywiście jest do wytrzymania, bo przejawia się sporadycznie. Największym wrogiem tego trybu jest ogromny spadek rozdzielczości gry oraz wykorzystanie technik FSR, które sprawiają, że wiele tekstur po prostu jest rozmyte. Niestety przez to możemy zauważyć również zniekształcenia modeli postaci czy to budynków. Ciężko się na to patrzy, więc jeśli liczy się dla was płynność rozgrywki, to musicie przymknąć oko na te niedogodności.

Mini gra z skaczącą żabą

Na szczęście z ratunkiem przychodzi tutaj tryb jakości, który znacząco poprawia grafikę. Zablokowany jest on co prawda w 30fps. Uwierzcie mi jednak , to zupełnie wystarcza, by cieszyć się zabawą w Final Fantasy VII Rebirth bez wyrywania sobie gałek ocznych. Jako że jestem graczem, dla którego ilość klatek animacji jest ważniejsza niż jakość obrazu, miałem wątpliwości z początku czy dam radę przejść tę produkcję na takich ustawieniach. Uwierzcie mi, na początku było dziwnie, ale z czasem przywykłem do takiej rozgrywki, bo wszystko rekompensują projekty lokacji. Cudowne, bajkowe, różnorodne i pełne życia miejscówki. Naprawdę warte są wszystkich godzin w tej grze spędzonych, chociażby w Costa del Sol.

Barret i Aerith szykujący się do walki

Angielski czy Japoński? Both is good!

Udźwiękowienie i voice acting w tej grze zasługują również na pochwałę. Świetne utwory zaaranżowane na nowo sprawiają, że wracamy myślami do najlepszych chwil spędzonych przy „szaraku”. Nie brakuje tu motywów znanych z oryginału. Te wypadają naprawdę świetnie, dynamicznie zmieniając się pomiędzy momentami walki, eksploracji i ekspozycji fabularnej. Dużo też starań włożono w nagrania głosowe. W moim odczuciu na piedestał wychodzi tutaj charyzmatyczny John Eric Bentley w roli Barreta. Oczywiście reszta aktorów odgrywa swoje postacie idealnie, dostosowując się do sytuacji oraz tego jak w japońskiej wersji językowej wypowiadane były poszczególne dialogi. Jest to najwyższa klasa aktorstwa, co jeszcze bardziej uwydatnia z jak dobrym produktem mamy do czynienia.

Red XIII i jego poważny wyraz twarzy

Bardzo mnie dziwi za to brak polskiej lokalizacji kinowej. Wydawałoby się, że po Final Fantasy XVI Spuare Enix pokusi się o implementację spolszczenia dla naszego regionu. Najwidoczniej pozostali jak w przypadku Remake’u na to obojętni. Przykre jest to tym bardziej, gdy spojrzymy jak świetne ma ta gra dialogi i szkoda by zamknąć się na innych poprzez barierę językową

Potężny Summon w akcji w tle niebo

Podsumowując

Final Fantasy VII Rebirth to gra, która stoi na czele moich ulubionych tytułów. Naprawdę ogromna przygoda przeplatana wielkimi emocjami oraz garścią pozytywnych doznań. Biorąc pod uwagę, jak wiele zdołano upchnąć w tę grę, ciężko by było wydać całość w postaci one shotu. Tytuł nie jest pozbawiony wad, ale biorąc pod uwagę skalę tej produkcji, jestem w stanie wybaczyć jej wiele. Jeśli tylko przymkniecie oko na warstwę optymalizacyjną i oddacie się w wir zabawy, to gwarantuje wam od kilkudziesięciu nawet do ponad stu godzin solidnej zabawy. Tymczasem pozostawiam was tutaj na końcu tej części przygody i niech duchy czasu mają was swojej opiece, byśmy zobaczyli się przy okazji recenzowania ostatniej już, trzeciej części przygód Final Fantasy VII!

Gameplay (PS5)

YouTube player

Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Cenega. Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Kup Final Fantasy VII Rebirth (PS5)

Reklama produktu w Ceneo.pl

Marcin Ćwiek
Imperator krainy jeży, pasjonat ciężkiej muzyki, gracz i obieżyświat. Cześć! Mam na imię Marcin i uwielbiam grać oraz gotować, podróżować, aktywnie spędzać czas z moją kochaną rodzinką. Za dnia jestem ojcem oraz menadżerem hostelu w centrum Gdańska, w nocy zaś zakładam kocyk i ratuję wirtualne światy 😄 Gram na wszystkim i nie lubię wojen konsolowych!
Scroll to top