Flintlock: The Siege of Dawn – recenzja (XSX). W sam raz na kilka wieczorów

Gra dostępna na:
PC
PS5
XSX
Flintlock: The Siege of Dawn

Tegoroczny pokaz Xbox Game Showcase zaznajomił mnie z kilkoma tytułami, które mocno przykuły moją uwagę, a jednym z nich był Flintlock: The Siege of Dawn. Od pierwszych ujęć wiedziałem, że będę na niego czekał z niecierpliwością. To produkcja garściami czerpiąca inspiracje z gier FromSoftware. Zapowiadało się więc ciekawe wyzwanie, urozmaicone elementami magii i wykorzystaniem broni czarnoprochowej. I choć od razu mogę powiedzieć, że żadną miarą nie jest to produkcja wybitna, tak warto poświęcić jej choć trochę uwagi. Można bowiem znaleźć tu naprawdę dużo frajdy i spędzić przyjemnie kilka wieczorów.

Złe gorszego początki

Gdy poznajemy główną bohaterkę gry – Nor Vanek – sytuacja nie wygląda dobrze. Ludzkość zgromadzona w obrębie jednej z ostatnich ostoi ludzkości, mieście Dawn, znajduje się pod oblężeniem. Armie nieumarłych walą ze wszystkich stron. W wyniku działań wojennych, a także wykorzystania potężnego czarnego prochu, dochodzi do otwarcia bram, za którymi skryci byli bogowie. Niestety, nie oznacza to niczego dobrego dla pozostałych przy życiu ludzi. Aby zapobiec jeszcze większej katastrofie, Nor wyrusza na najtrudniejszą misję swojego życia. Musi zabić bóstwa.

Nor Vanek, kobieta z granatowo-czerwonym mundurze, stojąca przy wysokim murze. Flintlock: The Siege of Dawn

To, zdawałoby się, ambitne przedsięwzięcie będzie próbowała zrealizować za pomocą topora i pistoletu, co mogłoby wydawać się nieco niewystarczające. Na szczęście to zadanie nie spoczywa tylko i wyłącznie na jej barkach. Swoją pomoc zaoferował jej Enki, który także wydostał się dzięki potężnej eksplozji. Przyjmujący postać małego, pierzastego – i niesamowicie uroczego – liska bóg wspiera Nor z pomocą swojej magii. Ona, wraz z orężem Nor, mają już znacznie większe szanse na pokonanie przeciwników.

Ogniem i mieczem

Walka stanowi największą część rozgrywki we Flintlock: The Siege of Dawn. W dużym stopniu przypomina ona wspomniane wcześniej produkcje FromSoftware. Starcia potrafią być wymagające, a osoba trzymająca kontroler będzie musiała wykazać się dobrym wyczuciem czasu i sporą dozą ostrożności. Warto jednak mieć na uwadze, że w bezpośrednim porównaniu do klasyków gatunku ten tytuł wypadnie zwyczajnie blado. Natomiast gra ma swoje unikalne mechaniki, których wykorzystywanie zdecydowanie zwiększa satysfakcję ze starć.

Wielki, czarny gryf, z maską na głowie, która wygląda jak połączenie dwóch twarzy z trojgiem oczu. Flintlock: The Siege of Dawn.

Przykładowo, broń palna może być użyta do przerywania potężnych ataków przeciwników, w tym bossów. Pomoc Enkiego pozwala także łatwiej radzić sobie z opancerzonymi wrogami oraz wyjść z opresji w przypadku ich znacznej przewagi liczebnej. Wraz z rozwojem postaci możemy wykupywać kolejne umiejętności, które rozszerzą wachlarz dostępnych nam akcji. Ten aspekt gry został naprawdę dobrze zrobiony, gdyż każdy nowy skill faktycznie jest przydatny i używanie go potrafi nieco odmienić doświadczenie płynące z gry, zaś później odblokowywane umiejętności świetnie się uzupełniają.

Nor będzie znajdywała także nowy ekwipunek, który można – a nawet trzeba – dobierać z myślą o swoim stylu gry. To sprawia, że bardzo szybko staniemy się prawdziwym zagrożeniem dla wrogów, a przeciętni przeciwnicy przestaną stanowić tak duże wyzwanie. Sprzęt z czasem możemy także ulepszać, ważne będzie więc zbieranie po drodze wszelkich surowców, ale również wysokiej reputacji.

Reputacja jest ważna

Nor Vanek stojąca przed wieloręką postacią z maską zamiast głowy wewnątrz ciemnego i zakurzonego pomieszczenia.

Ta pełni we Flintlock: The Siege of Dawn funkcję waluty, warto więc mieć jej jak najwięcej. To z jej pomocą kupimy nowy ekwipunek, ulepszymy posiadany sprzęt czy zdobędziemy kolejne umiejętności. Walutę zdobywać będziemy w zasadzie na dwa sposoby. Pierwszym z nich jest wykonywanie zadań. Postępy w fabule bądź kończenie side-questów dadzą nam porządne sumy reputacji do wykorzystania na później. Należy przy tym uważać, gdyż każdy zgon sprawia, że tracimy całą niewydaną wcześniej “gotówkę”. Można ją na szczęście odzyskać, jeśli trafimy z powrotem do miejsca, w którym zginęliśmy.

Drugim sposobem, dużo ciekawszym i jednocześnie bardziej ryzykownym, jest sama walka. To, jak walczymy, generuje mnożnik reputacji. Pokonując przeciwnika, otrzymujemy jakąś bazową wartość. Jednak zależnie od naszego stylu gry możemy ją zwiększyć. Wykonywanie idealnych uników, parowania, potężnych ataków, to wszystko zwiększa mnożnik reputacji. Kiedy uznamy, że mamy dość, możemy ją wtedy wypłacić, powiększoną o jego wartość. Trzeba jednak uważać, ponieważ otrzymanie obrażeń sprawia, że tracimy ją bezpowrotnie! Dlatego wprowadza to dość ekscytujący element hazardu – wypłacić reputację już teraz, czy spróbować sił w walce z kolejnym przeciwnikiem i znacznie ją zwiększyć?

Flintlock to gra miejscami mocno nierówna

Enki – pierzasty, czarny lisek z dużymi uszami, zakończonymi pędzelkami.

Jak dotąd opisywane przeze mnie fragmenty – a zatem historia, walka, rozwój postaci i system reputacji – bardzo mi się podobają. Niestety, nie każdy element jest równie dobrze zrealizowany. Przykładowo, lokacje potrafią być piękne, zaprojektowane z głową i tworzyć dużą część klimatu zadań, które przed nami stoją. Z drugiej strony niektóre z nich bywają monotonne i wręcz nudne. Rozumiem, że kopalnie czy jaskinie nie grzeszą rozmaitością, a w środku ciężko o coś ciekawszego od skał, jednak po trzydziestu minutach przebijania się przez podobne pomieszczenia zaczyna to mocno nużyć. Podobnie mają się niektóre bardziej otwarte przestrzenie. Niby dają pozór na wpół otwartego świata, możemy sobie zboczyć ze ścieżki i nieco pozwiedzać, tylko… większość odnóg i zakamarków jest krótkich i rzadko jest w nich coś ciekawego poza odrobiną surowców czy jakimś pojedynczym przedmiotem.

Identycznie prezentują się przeciwnicy. Z jednej strony mamy dość dużą różnorodność, każdy nowy rejon skrywa odmienne modele z własnymi sekwencjami ataków, a bossowie są zaprojektowani naprawdę widowiskowo. Jednak po godzinie gry, gdy już nauczymy się wykorzystywać mechaniki charakterystyczne dla Flintlock: The Siege of Dawn i odrobinę podlevelujemy postać, szeregowi wrogowie przestają stanowić jakiekolwiek wyzwanie, jeśli tylko ich nie zaczniemy lekceważyć. Nieco zabija to napięcie związane z ryzykiem utraty reputacji, z kolei potem odbija się negatywnie podczas starć z bossami, którzy naprawdę potrafią sprawdzić nasze umiejętności. Odnoszę wrażenie, jakby odrobinę brakło tutaj balansu i zdecydowanie przydałoby się więcej czasu na testy.

Nor w hełmie i żarzącym się toporem, oraz Enki z zielonym światłem wychodzącym z jego głowy nad udciętą ręką w pancerzu. Flintlock: The Siege of Dawn

No i wreszcie postacie i dialogi. Nor i Enki są napisani i zagrani rewelacyjnie. Bez cienia przesady przyznam, że ich relacje i rozmowy były jednym z głównych motorów napędowych mojej przygody. To, jak poznawali siebie wzajemnie, dopytywali się o siebie, swoje życia i odmienne przecież światy, w których żyli, sprawiało, że sam zżyłem się z tą dwójką bohaterów. Ale wszystkie inne postacie z kolei nie zrobiły na mnie specjalnego wrażenia. Relacja Nor z jej przyszywanym ojcem, Bazem, jest trochę nijaka, a wszystkie poznane później osobistości były mi, w najlepszym razie, obojętne. Z czasem powracających “enpeców” robi się całkiem sporo, ale nie zapamiętałem imienia nawet jednej z nich.

Technicznie jest poprawnie

Od strony wizualnej jest naprawdę dobrze. Uważam, że na Xbox Series X gra wygląda prześlicznie i wszelkie uwagi, jakie by można mieć, byłyby zwykłym czepialstwem. Najbardziej zachwyciły mnie modele postaci, którym wprost uwielbiałem się przyglądać w trybie fotograficznym. Detale ich strojów czy zdobienia ekwipunku potrafią wzbudzić podziw i naprawdę chciałoby się pogratulować artystom pracującym przy tym tytule. Zresztą, wstyd przyznać się jak wielką ilość reputacji wydałem na kupowanie strojów, by przyglądać się im później na zbliżeniach.

Jednak gra momentami, w zdawałoby się losowych momentach, potrafi nieco chrupnąć i stracić na płynności. Do tego nie obyło się bez typowych błędów technicznych. Wskoczenie na pozornie niedostępny fragment urwiska było w stanie wprawić model postaci w niekontrolowane wibracje, a czasami znalezienie się między dwoma blisko położonymi elementami zawieszało Nor w animacji spadania, z której nie dało się wyjść. Nie były to częste przypadki, ale były na tyle powszechne, że nie da się ich zrzucić na przypadek.

Dźwięki i muzyka? Uwielbiam! Tak jakby…

W kwestii oprawy audio mam tylko jedno zastrzeżenie, które możliwe, że z czasem zostało poprawione w aktualizacji. Na początku gry bardzo często – zwłaszcza grając na słuchawkach – głos Nor wydawał się być przytłumiony i dochodzący jakby z głębi studni. W późniejszych etapach już to się nie powtarzało, więc albo było to cechą początku gry, albo któraś łatka poprawiła ten problem.

Czarno-biała plansza stylizowana na rysunek, w której Nor oraz dwie inne postacie stoją przodem do gracza. Na dole podpis "Nieważne. Szczęście na nic mu się zda, gdy znajdziemy Joharę w Kotwicy Pierwszej. Dopilnujemy tego."

Za to muszę przyznać, że wszelkie wybuchy, wystrzały, czy używanie czarnego prochu podczas akrobacji i uników brzmią niesamowicie. Ciężko mi wskazać grę, w której eksplozje brzmiałyby tak soczyście i jednocześnie przytłaczająco swoją potęgą. Tak, to pewnie celowy zabieg, by pokazać, że proch jest zaiste niebezpieczny, ale udało się to doskonale. Z kolei muzyka, cóż… Większość gry nie ma żadnej. Gdy już się pojawia, jest ona specyficzna. Utwory, które grają w trakcie chociażby walk z bossami, są świetne i chętnie słuchałbym ich poza grą. Jednak w trakcie zabawy? Zupełnie mi one nie pasowały do tego, co działo się na ekranie. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek wcześniej trafił na coś podobnego.

Świetna gra, ale zdecydowanie nie dla każdego

Mam duży problem ocenić tytuł taki, jak Flintlock: The Siege of Dawn. Z jednej strony bawiłem się przy nim świetnie. Z drugiej gra ma wiele wad i niedociągnięć, które psują dobre wrażenie tego tytułu. Podobnie miałem w przypadku Banishers: Ghosts of New Eden, gdzie pewne aspekty mnie zachwycały, a inne zniechęcały. Nie jest to też porównanie przypadkowe, bo choć zgoła inne, grając we Flintlock ciągle pojawiały mi się skojarzenia z Banishers. Obie produkcje łączy klimat i świetnie napisane główne postacie, a także – choć dość pobieżnie – oprawa. Jednak Flintlock zdaje się nieco lepiej zrównoważone. Banishers było świetne fabularnie, nijakie gameplayowo. The Siege of Dawn w żadnej kwestii nie jest wybitne, ale nigdzie nie jest też beznadziejne. Ostatecznie uważam, że każdy powinien jednak spróbować tej gry. Jest na tyle charakterystyczna, że nie wiadomo, co nas w niej urzeknie.

Walka połączona z magią – a także ciekawym i ekscytującym systemem poruszania się po świecie – były dla mnie najbardziej wciągające. Jeśli jednak oczekujecie wyzwania rodem z soulslike’a, to się zawiedziecie. Pod tym względem to najwyżej jest soulslite i dla hardkorowych wyjadaczy będzie wiało nudą. Świat gry także mnie wciągnął, a przede wszystkim pokochałem oboje głównych bohaterów, jednak doskonale rozumiem, że dla wielu mogą oni nie być bardzo ciekawi. Biorąc jednak pod uwagę obecność tytułu w Game Passie, koniecznie powinniście dać mu szansę. Jest duże prawdopodobieństwo, że spędzicie w nim kilka naprawdę przyjemnych godzin!


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Cosmocover.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.
 

Kup Flintlock: The Siege of Dawn (XSX)

 

Reklama produktu w Ceneo.pl

Banner reklamowy X-KOM

Avatar photo
Czołem, na imię mam Kamil! Kocham gry miłością bez wzajemności, ale staram się nie brać ich za bardzo na poważnie. Najlepiej czuję się w taktycznych strzelankach, ale chętnie próbuję wszystkiego, co się da. Odkąd tylko pamiętam, zawsze chciałem pisać o grach, a tutaj mogę nareszcie spełniać to marzenie.
Scroll to top