Kiedy w 2017 po raz pierwszy poznałem przygody Aloy, byłem oczarowany. Zarówno świat, jak i ogromne mechaniczne dinozaury od razu przypadły mi do gustu. Z przyjemnością polowałem na coraz to większe roboty, poznawałem kolejne postacie oraz odblokowywałem lepsze sprzęty. Zresztą był to okres, w którym gry z otwartym światem stanowiły mój chleb powszedni. Jednak przez te ostatnie kilka lat mój gust się zmienił. Zdecydowanie bardziej wolę krótsze tytuły z segmentu indie, a większość projektów AAA omijam szerokim łukiem. Pomimo tego postanowiłem sprawdzić Horizon: Zero Dawn Remastered. Chciałem przekonać się, czy w moim napiętym grafiku nadal jest miejsce na kilkunastogodzinne podróże po wielkich, wypełnionych zawartością terenach, tak skrzętnie przygotowanych dla nas przez pełne pasjonatów gier studia.
Na wygnaniu
Horizon: Zero Dawn Remastered to ulepszona wersja ciepło przyjętej produkcji z 2017 roku, stworzonej przez zespół Guerrilla Games. Wcielamy się tutaj w młodą wojowniczkę Aloy, która wraz ze swoim mentorem Rostem mieszka w odosobnieniu. W związku z okolicznościami jej narodzin stała się wyrzutkiem, przez co dorastała w bardzo odizolowanym środowisku. Na szczęście jej przybrany ojciec zadbał o to, aby wyrosła na silną i niezależną kobietę. Gdy przychodzi czas na wzięcie udziału w wyzwaniu, dzięki któremu rudowłosa dziewczyna ma szansę poznać swoją tajemniczą przeszłość, ta szybko rzuca się w wir rywalizacji. Niestety zawody zostają brutalnie przerwane. Ten niespodziewany incydent zmusza naszą bohaterkę na wyruszenie w długą podróż pełną niebezpiecznych przygód, ciekawych postaci oraz mrocznych sekretów wymarłej cywilizacji.
Droga przed nami
Fabuła Horizon: Zero Dawn Remastered nie jest może godna Oscara, ale mnie się podobała. Napotkane po drodze osoby są w większości dobrze przemyślane, niektóre zwroty akcji potrafią zaskoczyć, a zakończenie wycisnęło ze mnie kilka łez. Nie zmienia to jednak faktu, że aby w pełni docenić przedstawioną historię, trzeba wysłuchać i przeczytać sporo dodatkowych materiałów rozsianych po całym świecie.
Niestety natknąłem się na kilka rzeczy, które trochę mnie irytowały. Tytuł stawia przed nami wybory, ale w ogólnym rozrachunku nie mają one za bardzo znaczenia. Wszystkie miejsca związane z głównym wątkiem są wygodnie umieszczone wyjątkowo blisko siebie. Brakowało mi też jakiegoś naprawdę dobrego złoczyńcy. Nie chcę wchodzić w szczegóły, bo przypadkiem mógłbym zdradzić coś ważnego. Powiem tylko, że takich antagonistów widziałem już mnóstwo razy. Do gustu natomiast przypadło mi rozwiązanie, które powoduje, że część ze spotkanych postaci dołączy do nas w finałowej bitwie. Szkoda tylko, że sama końcowa potyczka nie jest niczym szczególnym.
Na ogromny plus natomiast zasługuje gra aktorska zarówno Ashly Burch podkładającej głos pod Aloy, jak i Lance’a Reddicka, który wcielił się w jej nie do końca prawilnego kompana Sylensa. Reszta obsady również daje radę, a dzięki poprawionym animacjom twarzy naprawdę widać uczucia szargające bohaterami tej opowieści.
Od zamieci śnieżnej, do pustynnej burzy
Jednym z najprzyjemniejszych aspektów Horizon: Zero Dawn Remastered jest zwiedzanie przygotowanego przez deweloperów świata. Dżungle pełne bujnej roślinności, ostre szczyty pokryte grubą warstwą śniegu czy skalne równiny wyglądają po prostu nieziemsko. Wielokrotnie przystawałem, aby podziwiać oddalone łańcuch gór albo jeziora znajdujące się w jakiejś dolinie. Co prawda z początku irytował mnie brak opcji wdrapywania się po wszystkim. W związku z tym, że ostatnio sporo czasu spędziłem w Fortnite i Genshin Impact bardzo do tego przywykłem. Jednak po kilku godzinach przyzwyczaiłem się do staroszkolnego sposobu podróżowania po wydzielonych specjalnie pokolorowanych krawędziach. Zrozumiałem też, że tak zaprojektowane wspinanie ma swoje dobre strony i wygląda zdecydowanie bardziej filmowo. Przemierzanie bezdroży umila także bardzo przyjemna dynamiczna muzyka zmieniająca się w zależności od sytuacji.
Spotkałem się z opinią, że tereny w Horizon: Zero Dawn Remastered, są wyjątkowo puste i nudne. Według mnie nie jest to prawdą. Co chwila natykałem się na znajdźki, stada mechanicznych dinozaurów spotykałem na każdym kroku, a wykrzykniki wskazujące misje dodatkowe raz za razem wyskakiwały na moim kompasie. Podobnie ma się sprawa z biomami. Zróżnicowanie jest tu ogromne. Wydaje mi się, choć oczywiście mogę się mylić, że twórcy zaprojektowali całość tak, aby każda podróż z jednego miejsca do drugiego nie tylko cieszyła oko, ale również stawiała przed graczem wyzwania pod postacią starć z dzikimi maszynami.
Powal kolosa
Kolejny plusem produkcji, są walki z ogromną liczbą różnego rodzaju maszyn. Gatunków tych niesamowitych cudów techniki jest mnóstwo. Od malutkich Watcherów, które padają od jednego ciosu, po ogromne ziejące laserami monstra przypominające tyranozaury. Każdy z tych przeciwników jest starannie zaprojektowany, a ci więksi potrafią stanowić nie lada wyzwanie nawet dla najlepszych łowców. Starcia polegają głównie na odłupywaniu części pancerzy, aby odsłonić jeden lub kilka słabych punktów, w które należy trafić odpowiednią strzałą. Jeżeli taki manewr nam się powiedzie, jesteśmy nagradzani wielką eksplozją, a wróg pada powalony na ziemię.
Powiem Wam szczerze, że mało który tytuł wygląda tak widowiskowo. Odłupane skorupy i części odlatują na lewo i prawo. Wybuchy podpalają albo ogłuszają pobliskie roboty. Ataki gigantów roztrzaskują drzewa i skały w drobny mak. Iskry sypią się jak konfetti. Wszystko to, przy akompaniamencie syczeń, skwierczeń, buczeń oraz wszystkich innych odgłosów kojarzących się rozpadającymi maszynami.
Lekkie zgrzyty
Nie ukrywam jednak, że nie wszytko jest takie kolorowe. O ile walki z mniejszymi napastnikami zazwyczaj są do ogarnięcia, tak przy kilku kolosach na ekranie robi się istny chaos, który czasami potrafi nieźle wkurzyć. Twórcy próbowali rozwiązać ten problem znacznikami wskazującymi kierunki, z których nadejdzie atak, ale w tym całym rozgardiaszu ciężko się momentami połapać. Denerwująca jest też sztuczna inteligencja przeciwników. Z jednej strony wrogowie starają się przewidzieć, gdzie powinni zaatakować, co wymaga od gracza robienia zygzaków i uników. Z drugiej stron, kiedy stosujemy podejście “na cichacza”, jesteśmy w stanie zapełnić kryjówkę całym zastępem ciał pokonanych złoli. Problem ten występuje najczęściej, gdy mamy do czynienia z ludzkimi rywalami.
Podoba mi się natomiast ewolucja, którą przechodzi cały system potyczek. Na początku staramy się chować po krzakach i w wysokiej trawie, aby po cichu załatwiać maszyny jedna po drugiej. W miarę zdobywania nowych ulepszeń przestawiamy się na bardziej bezpośrednią walkę, podczas której krępujemy część atakujących, a innych załatwiamy celnymi strzałami z łuku. Po jakimś czasie możemy przejąć kontrolę nad kilkoma dinozaurami, wsiąść na wypasionego wierzchowca i ruszyć z taką armią na największe bestie.
Doskonały arsenał
Do pozbywania się wszędobylskich natrętów twórcy oddali w ręce bohaterki całkiem spory zestaw narzędzi zagłady. Nasza zbrojownia pełna jest łuków, proc, wyrzutni pułapek, oraz narzędzi do krępowania. Nie zabrakło w niej również całkiem sporej liczby pancerzy. Sprzęt jest podzielony na kilka kategorii i nadaje się do walki z różnymi przeciwnikami. Aby pokonać maszynę, która zionie ogniem, przyda nam się coś, aby trochę ostudzić jej zapał. Dlatego na taką walkę musimy przygotować strzały zamrażające. Aby ochronić się przed płomieniami, wybieramy zbroję zabezpieczającą Aloy przed gorącem. Każdego wroga możemy zeskanować w celu poznania jego mocnych i słabych stron. System jest bardzo łatwy do przyswojenia i nie powinien sprawić trudności nawet świeżo upieczonym łowcom.
Część sprzętu dostajemy za wykonywanie zadań głównych. Jednak znaczna większość dostępna jest u sprzedawców rozsianych po różnych lokacjach. Aby zakupić interesujący nas ekwipunek, potrzebujemy komponentów wymontowanych z pokonanych nieprzyjaciół. Amunicję do tych wszystkich zabawek tworzymy samemu i to nawet w ferworze walki, jeśli tylko mam w ekwipunku odpowiednie materiały. Pośród zniszczonych korpusów oraz zwłok znajdują się także moduły pozwalające zwiększyć statystyki broni i pancerzy. Przyznam się, że przygotowania do łowów było dla mnie równie przyjemne, jak samo uganianie się za zdobyczą.
Ja bym to zrobił inaczej
Jedyne co trochę psuło mi zabawę w polowanie to irytujący interfejs ekwipunku. Niby nie jest źle zaprojektowany, ale osoby cierpiące na syndrom zbieractwa będą go odwiedzać dość często. Nie ukrywam, że jestem właśnie jednym z takich ludzi, dlatego miałem już dosyć łażenia po menu pełnego ogromnych ikon. Zdecydowanie wolałbym listę komponentów z małym obrazkiem z boku. Brakowało mi również możliwości rozkładania znalezisk podczas podnoszenia przedmiotów z powalonych adwersarzy. Aby faktycznie zabrać wszystko, musiałem najpierw wejść do ekwipunku, pozbyć się części rzeczy i dopiero mogłem pozbierać swoje zdobycze.
Osoba odpowiedzialna za wymuszenie na graczach zbudowania większych zbiorników na przedmioty i pociski powinna zostać wysłana na ciężkie roboty w kamieniołomach. Większość z tych pojemników, podobnie zresztą jak i zestawy pozwalające na szybką podróż tworzymy z kawałków upolowanych zwierząt. Problem jest taki, że niektóre z gatunków nie chcę podzielić się potrzebnymi zasobami. Znalezienie skóry ryby graniczy z cudem. Według mnie spokojnie można by pozbyć się akurat tych dwóch mechanik i gra nic by na tym nie straciła.
Zamarznięte Dzicze
Jakże ogromne było moje przerażenie, kiedy odkryłem, że Horizon: Zero Dawn Remastered dostępne jest od razu z dodatkiem The Frozen Wilds. Okazało się jednak, że nie mam się czego obawiać, bo większość związanej z nim zawartości ukończyłem w około 8 godzin. Fabuła DLC jest dość sprytnie wplątana w główny wątek, ale tak naprawdę stanowi wyjątkowo długą misję poboczną. Nie znaczy to jednak, że jedyne, czego tu uświadczymy to kawałek historii. Rozszerzenie zawiera całkowicie nowy teren, ciekawe bronie, groźnych mechanicznych przeciwników oraz wariacje jednej z aktywności. Martwiłem się, że po zakończeniu wersji podstawowej, kontynuowanie przygody mnie znudzi. Na szczęście do niczego takiego nie doszło i w tym rozwinięciu także miło spędziłem czas.
Trochę bugów
Podczas tych kilkudziesięciu godzin spędzonych w Horizon: Zero Dawn Remastered, natknąłem się niestety na kilka błędów. Podczas przerywników filmowych broń postaci potrafiła odłączyć się od modelu i radośnie wisieć sobie w powietrzu. Zdarzały się też sytuacje, w których bohaterka zacinała się na skarpie albo kamieniu i tylko wczytanie szybkiego zapisu ratowało mnie z opresji. W niektórych miastach słychać także dziwny pogłos jakby osada znajdowała się w wielkim metalowym hangarze. Przez pierwszych kilka godzin miałem też poważny problem z wysypywaniem się gry do menu konsoli, ale jedna z łatek rozwiązała ten nieprzyjemny proceder. Podsumowując, trochę bugów miałem, ale nie było to nic, co popsuło mi przyjemność z rozgrywki. Mam też wrażenie, że im więcej grałem, tym rzadziej natykałem się na takie niedociągnięcia, więc wygląda na to że patche zrobiły swoje.
Czy taki remaster jest potrzebny?
W internecie można znaleźć różne opinie na temat tego remastera. Prawda jest taka, że każdy podejdzie do sprawy inaczej. Według mnie usprawnienia wprowadzone przez speców z zespołu Nixxes Software zdecydowanie uprzyjemniają odbiór całości. Ładniejsze modele postaci, lepsze animacje twarzy, bogatsze środowisko oraz kilka pomniejszych ułatwiających życie drobiazgów wpłynęły zdecydowanie pozytywnie na moje odczucia. Czy wolałbym jakiś nowy, zaskakujący tytuł? Oczywiście. Jednak rozumiem, że takie projekty są łatwiejsze i tańsze, więc nie będę narzekał, tylko dołączę do zespołu cieszącego się tym, co dostałem.
Komu mogę polecić Horizon: Zero Dawn Remastered?
Zdaję sobie sprawę, że osoby uwielbiające cykl stworzony przez studio Guerrilla Games najprawdopodobniej już dawno tę ulepszoną wersję mają za sobą. Gracze, którzy ukończyli zarówno podstawkę, jak i dodatek na konsoli PlayStation 5, nie znajdą tutaj zmian zachęcających do sięgnięcia ponownie po przygody Aloy. Jeżeli natomiast nigdy nie mieliście z tym postapokaliptycznym światem styczności albo odwiedziliście go na jednej z “peesczwórek”, zdecydowanie powinniście zainteresować się tym tytułem.
Jeżeli o mnie chodzi, to bardzo się cieszę, że powróciłem do tej dzikiej krainy. W związku z tym, że ukończyłem tę pozycję w 2017 roku, od razu wiedziałem za co się zabrać, aby rozgrywka była przyjemniejsza. Na pierwszy ogień poszło ulepszenie pojemników na wszelkiego rodzaju amunicję oraz zdolność przyzywania wierzchowca w dowolnym momencie. Pamiętałem również jak mniej więcej zarządzać zasobami, aby tych nigdy mi nie zabrakło. Dzięki temu nie wkurzało mnie przydługie siedzenie w ekwipunku i kombinowanie jak koń pod górę czego by tu się teraz pozbyć.
Przyznam się, że rzadko kiedy ponownie przechodzę tytuły, które już kiedyś ograłem, ale te prawie 40 godzin spędzone w Horizon: Zero Dawn Remastered zdecydowanie zmieniło moje podejście. Nie mogę się też doczekać, aż uporam się z kolejną produkcją czekającą na recenzję, bo z przyjemnością odpalę Horizon: Forbidden West, z którym jeszcze nie obcowałem i zobaczę, jakie postępy udało się wprowadzić w drugiej części perypetie rudej wojowniczki.
Horizon Forbidden West Edycja Kompletna – recenzja (PC). Lepiej, ładniej i z rozmachem
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.