Ciężko uwierzyć, że od chwili, gdy John Wick zagościł na wielkim ekranie, minęło już dziewięć lat. Przez niemal dekadę, w czasie której otrzymaliśmy dwa sequele, przyszła pora na czwarty rozdział opowieści o powracającym z emerytury zabójcy. Czy Chad Stahelsky wyciągnął lekcję z wyraźniej słabszej, trzeciej odsłony serii? Już na starcie mogę powiedzieć, że tak. Zapraszam na moją recenzję John Wick 4!
Siła tkwi w prostocie
Przede wszystkim w nowym filmie położono większy nacisk na prostotę w opowiadaniu historii. Nie ma tu już licznych wątków, które prowadziły donikąd. Zamiast tego twórca oferuje widzowi wyraźnie określony cel, wytycza klarowne zasady gry, a kilkoma prostymi ruchami jasno daje do zrozumienia z czym mamy do czynienia i co się stanie, jeśli bohaterowi się nie powiedzie. Historia zaczyna się od wstrząsu w posadach organizacji i uświadomienia oglądającemu, że wszystkie działania Johna niosą ze sobą konsekwencje.
I to nie tylko dla niego, ale też dla otaczających go ludzi. Choć główny bohater znajduje się w nie lada tarapatach, a co gorsza ma świadomość, że naraża na niebezpieczeństwo wciąż uszczuplające się grono przyjaciół, postanawia chwycić jednego możliwego wyjścia z całej sytuacji: stanąć do walki z Markizem de Gramont – członkiem Rady Najwyższej, wysłanym by przywrócić zachwiany ład i porządek.
Historia John Wick 4
Stahelsky odrobił pracę domową nie tylko przy fabule, ale i przy postaciach. Są one świetnie zagrane (casting to strzał w dziesiątkę) i doskonale poprowadzone. A co najważniejsze, reżyserowi udało się sprawić, by świeżo wprowadzeni bohaterowie nie zostali w całości przyćmieni przez starą gwardię. Dzięki kilku krótkim scenom widz nie tylko poznaje motywacje poszczególnych postaci, ale też nieświadomie zaczyna im kibicować. To samo tyczy się antagonistów, którzy w tej części wyjątkowo wybijają się ponad przeciętność.
Każdy z nich jest wart uwagi i każdy kradnie scenę, w której się znajduje. Jednak choć nie wiem jak świetnie wypadłby Bill Skarsgård w roli bezwzględnego Markiza czy Shamier Anderson jako Mr. Nobody, żaden z nich nie zrobił na mnie tak wielkiego wrażenia jak Donnie Yen. To, co wyczynia aktor wcielając się w niewidomego zabójcę na ekranie jest nie do opisania. To trzeba zobaczyć. Sporym zaskoczeniem jest dla mnie również Scott Adkins, niemal nierozpoznawalny przez ilość protetyki i doskonałą charakteryzację. W filmie przeradza się on w siłę niemal nie do powstrzymania, z którą przyjdzie się zmierzyć tytułowemu bohaterowi. Ich pojedynek jest nie tylko brutalny, ale też świetnie nakręcony.
Światła. Kamera. Akcja.
Zdjęcia to coś, z czego Chad Stahelsky powinien być wyjątkowo dumny. Scenografia to uczta dla oczu i uszu. Czego tam nie ma: wspaniałe wschody słońca, skąpane w neonach pomieszczenia, tracące płatki japońskie wiśnie czy pojedynki w strugach deszczu. Jest stylowo i z klasą. Podczas trwania filmu widać, że każda ze scen została dokładnie przemyślana pod kątem nie tylko pracy kamery, ale również choreografii walk. A gdy widz dociera do momentu gdzie ma wrażenie, że twórcy już niczym go nie zaskoczą, Ci serwują nam FENOMENALNĄ scenę w kamienicy. Nie tylko fragment ten robi wrażenie sekwencjami walki, ale i sposobem w jaki zostało to wszystko nakręcone.
Zdecydowanie jest to jeden z najciekawszych elementów filmu. John Wick 4 utrzymuje też, znany z całej serii, swój unikatowy styl. Wszystko tu jest odpowiednio dystyngowane, eleganckie i bogate. Czy coś zatem się nie udało? Jeśli miałbym być czepialskim i naprawdę musiał coś wskazać, to byłyby to dwie rzeczy: jest jeden wątek filmu, który prócz świetnych scen walk nie wnosi do fabuły filmu absolutnie nic. Całość jednak jest tak solidnie wykonana, że aż żal byłoby ją wyciąć. Powiedziałbym też, że było kilka momentów, w których bohaterowie wypadali sztucznie na niewyraźnych tłach, przez co można było wątpić w wiarygodność poszczególnych kadrów. Nie chcę jednak zbytnio wyrokować: film z chęcią obejrzę jeszcze raz w domu, by sprawdzić, czy nie był to po prostu niezamierzony efekt w kinie.
Finał
W kwestii całości sagi, czwarta część wypada o wiele lepiej, niż można by się tego było spodziewać po nierównej trzeciej odsłonie. I choć film wydaje się niespodziewanie zwieńczać serię, to robi to w sposób niesamowicie przyzwoity i z szacunkiem dla fanów przygód emerytowanego zabójcy. Jeśli kochacie Keanu Reevesa i polubiliście uniwersum morderstw na zlecenie, mogę śmiało powiedzieć, że zdecydowanie jest to tytuł dla was. To karkołomny, pełen adrenaliny film akcji, który podnosi poprzeczkę dla innych produkcji tego typu będący przy tym nieopisaną ucztą dla oczu i uszu widza. Ruszajcie meldować się w hotelu Continental. Nie będziecie zawiedzeni.