Raz na jakiś czas nadchodzi moment, w którym spoglądam z przerażeniem na swój ciągle rosnący backlog. W związku z tym, że uporałem się z recenzją Dead Rising Deluxe Remaster oraz sprawdziłem całkiem ciekawą myszkę firmy Silver Monkey, stwierdziłem, że to idealna chwila na uszczuplenie jego zawartości. Chwilę zajęło mi przewertowanie tony tytułów grzecznie czekających w kolejce, aż w końcu trafiłem na Lost in Random. Już od dawna chciałem odwiedzić świat wykreowany przez studio Thunderful Games, więc szybko odpaliłem konsolę i zanurzyłem się w niesamowitą krainę.
Losowe Zasady
Produkcja szwedzkiego zespołu to trzecioosobowa, przygodowa gra akcji pełna rozmów, okazjonalnych zagadek logicznych oraz ogromnej liczby walk na różnego rodzaju arenach. Gracz wciela się w dziewczynkę o imieniu Even, która wraz z rodzicami i starszą siostrą Odd mieszka w zabitej dechami dziurze o nazwie Onecroft. Kiedy w wyniku pewnych wydarzeń, o których nie chcę pisać, żeby nie popsuć niespodzianki, Odd zostaje porwana, a Even wyrusza na jej ratunek. Podczas swojej podróży poznaje wiele ciekawych postaci, odwiedza przedziwne krainy oraz poznaje długo skrywaną przez władczynię tajemnicę.
Zarówno fabuła, jak i klimat Lost in Random ogromnie przypadły mi do gustu. Z zainteresowaniem śledziłem losy głównej bohaterki oraz poznawałem prawa rządzące fantastycznym światem. Wiele mieszkańców tej onirycznej krainy ma sporo do powiedzenia. Część konwersacji pozwala nawet na uzyskanie waluty, za którą możemy kupić karty, używane podczas potyczek z przeciwnikami. Trochę szkoda, że pomimo bardzo zróżnicowanych wyborów podczas prowadzonych pogawędek, moje decyzje w żaden sposób nie wpływały na całość historii. Nie martwcie się, jednak jeżeli nie jesteście fanami gadaniny. Większość dyskusji można spokojnie pominąć, chociaż według mnie nie warto, ponieważ aktorzy użyczający głosów nawet najmniej istotnym postaciom pobocznym, wykonali kawał dobrej roboty.
Popsute tempo
UkończenieLost in Random zajęło mi około 19 godzin. Nie byłoby w tym nic złego, gdyby nie fakt, że ostatnie dwa rozdziały były na siłę upchane bardzo dużą liczbą starć. Nie zrozumcie mnie źle. Sama walka jest naprawdę przyjemna, tylko jej częstotliwość w pewnym momencie drastycznie wzrasta, przez co zaczyna stawać się męcząca. Jest to dość dziwne, gdyż przez pierwsze kilka aktów pojedynki były naprawdę dobrze rozplanowane.
Kartami i kością
Pomimo przesadnej liczby arenowych bójek nadal uważam, że ich główna mechanika jest doskonała. Podstawą jest system kart, które kupujemy od pojawiającego się w najdziwniejszych miejscach sklepikarza za wspomnianą wcześniej walutę. Część z nich pozwoli na przyzwanie różnych typów broni. Inne z kolei dają możliwość odzyskania utraconych punktów życia. Każda ma również swój koszt i aby ją zagrać, Even musi rzucić sześciościenną kością. Liczba oczek, która wypadnie, pokazuje, ile punktów jesteśmy w stanie w danym momencie na nie wydać. Dodatkowo po wykonaniu rzutu czas staje w miejscu, dopóki niewykonany ataku lub nie naciśniemy odpowiedniego przycisku. Dzięki temu możemy zająć strategiczną pozycję i wyprowadzi zabójczy cios z jak najbardziej dogodnego miejsca.
Brzmi to trochę skomplikowanie, ale jest całkowicie intuicyjne podczas samej rozgrywki. Opcja tworzenia talii pozwala zabrać ze sobą tylko piętnaście kart. W związku z tym trzeba się dobrze zastanowić, które najlepiej nadadzą się do przygotowanego scenariusza. Tutaj pojawia się jeden z dwóch problemów, które trochę mnie irytowały. Zazwyczaj nie wiemy, na jakich przeciwników trafimy podczas następnego starcia. Prowadzi to do sytuacji, w których nie mamy odpowiednich narzędzi, aby efektywnie przeprowadzić atak. Z drugiej strony to tylko niewielka przeszkoda, ponieważ praktycznie każdą walkę można wygrać bez zbytnich trudności. To właśnie jest ta druga bolączka. Gra jest zwyczajnie za łatwa nawet na normalnym poziome trudności. Zdaję sobie sprawę, że nie każdemu będzie to przeszkadzało, ale ja lubię, kiedy twórcy stawiają przede mną wyzwanie, nad którym muszę się czasami pochylić na dłużej.
Niesamowita oprawa Lost in Random
Lekkie braki dotyczące konfrontacji z przeciwnikami produkcja nadrabia swoją prezentacją. Jest to jeden z tych tytułów, które pomimo kilku lat na karku nadal wyglądają fenomenalnie. Zresztą jestem pewny, że moje stwierdzenie jest ponadczasowe. Piękna grafika stylizowana na modłę filmów Tima Burtona po prostu nie ma prawa się zestarzeć. Być może zapomnę historię świata czy z głowy powypadają mi elementy fabuły, ale mrocznych uliczek miasteczka Two Town czy neonów Fourburga nigdy nie zapomnę. Podobne odczucia mam w stosunku do spotkanych postaci i ich fantastycznych głosów. Kojący ton narratora czy donośne krzyki królowej zostaną ze mną jeszcze na długo.
Gorąco polecam Lost in Random
Przyznam się bez bicia, że produkcja zawiera trochę więcej, niż napisałem. Nie chciałem jednak zdradzać zbyt wielu szczegółów. Dużo z nich warto odkryć samemu. Starałem się jednak opisać te rzeczy, które na mnie zrobiły największe wrażenia albo trochę mi przeszkadzały w podziwianiu tego niesamowitego świata. Nawet niewielkie spadki klatek tu i ówdzie oraz jedno popsute trofeum, które wymagać ode mnie będzie ponownego rozpoczęcia przygody, nie powstrzymają mnie przed zachwalaniem tego dzieła sztuki.
Jeżeli lubicie pokręcone światy pełne kolorowych postaci oraz filmografię Tima Burtona koniecznie zagrajcie w Lost in Random. Pozostałym również polecam pozycję studia Thunderful Games, bo jest spora szansa, że zakochacie się w tej magicznej krainie tak jak ja.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!