Nie sposób jest odmówić tego, jak wielki wpływ na obecne kino miała seria „Martwe Zło” w reżyserii Sama Raimiego. Po dziś dzień film ten inspiruje wielu twórców i dla mnie zawsze będzie dowodem na to, co może osiągnąć dobrze zgrana ekipa filmowa z nieskończonymi pokładami wyobraźni przy niskobudżetowej produkcji. Tym bardziej cieszy mnie, że najnowsze Martwe Zło, w Polsce opatrzone podtytułem „Przebudzenie”, szturmem podbija serca fanów na całym świecie, ponieważ zdecydowanie na swój sukces zasługuje.
Zrywamy z tradycją, ale… nie do końca
Miejmy to zatem z głowy: w tym filmie nie ma Asha Williamsa. Nie ma też zagubionej w leśnej głuszy chaty i nie ma grupki przyjaciół, którzy zamiast zrelaksować się w otoczeniu natury przypadkiem budzą czające się w piwnicy zło. Przebudzenie świadomie odcina się od poprzednich filmów, stawiając na zgoła odmienne miejsce akcji: starą, zrujnowaną kamienicę, której mieszkańcy powoli szykują się do wyprowadzki. Budynek został bowiem przekazany do rozbiórki, a każda możliwa ingerencja w jego struktury grozi ryzykiem zawalenia się konstrukcji nośnej. Jednak głęboko pod budynkiem czai się jedna z zaginionych ksiąg zwanych Necronomiconem, aby we właściwym momencie wychylić swój parszywy łeb z ciemności, w której ją ukryto.
Wspomniana zmiana miejsca akcji i świadome odcięcie się od reszty serii sprawia, że twórca otrzymuje upragnioną wolność artystyczną i swobodę w kreowaniu opowieści, co można zaliczyć na ogromny plus. Jednak wprawne oko fana zauważy, że choć zmiana jest drastyczna, to historia nadal uderza w podobne tony: zamiast chaty mamy mieszkanie, las zastąpiły korytarze budynku, a piwnicę podziemny parking. Wszystko jest tu nowe, ale znajome zarazem. W tym odczuciu utwierdza też fakt, że film nader często nawiązuje do swoich poprzedników – jednym razem przez sprytnie prowadzone dialogi, innym odświeżając stary gag znany z drugiej części Martwego Zła. Wyłapywanie wspomnianych smaczków powinno dać fanom filmowej serii masę radochy pośród panującego na ekranie chaosu.
Z rodziną najlepiej na zdjęciach?
Historia Przebudzenia bardzo mocno skupia się na wątku rodziny, wspólnych relacji rodzeństwa, macierzyństwa oraz problemów i trosk z nimi związanych. Początek filmu wzorowo zarysowuje nam sylwetki bohaterów i w bardzo naturalny sposób sprawia, że przez chwilę widz staje się częścią życia Ellie oraz jej trojga pociech. Niech każdy, kto ma rodzeństwo, bądź dzieci, rzuci kamieniem, jeśli choć raz nie miał jednej z takich sytuacji w swoim życiu, jak te ukazane w filmie. Cała sekwencja wprowadzająca ma tylko jeden cel: zaprzyjaźnienie widza z bohaterami zanim wokół rozpęta się piekło, i wywiązuje się ona z tego dość przyzwoicie.
Wszystko to jest zasługą doskonałego castingu. Każde z aktorów wypada w swojej roli bardzo przekonująco, więc jeśli baliście się, że mała Kassie będzie odstawać od grupy, to jesteście w błędzie. Ten film nie oszczędza młodej Nell Fischer a wręcz przeciwnie, wrzuca ją na głęboką wodę (czy raczej krew) i oczekuje, że w niej nie utonie. Grająca tutaj pierwsze skrzypce Lily Sullivan jako ciocia Beth również potrafi zjednać sobie widza. Jest jednocześnie ciepłą ciocią dla małej Kassie, ale i twardą, nie dającą sobie w kaszę dmuchać kobietą. Martwe Zło: Przebudzenie nie udałoby się jednak, gdyby nie ciężka praca Alyssy Sutherland, która w filmie wciela się w rolę Ellie. Tutaj również poznajemy dwie strony tej samej monety: kochającej mamy i demonicznej istoty równie nieprzewidywalnej, co niepokojącej. Alyssa wspina się tutaj na wyżyny swoich umiejętności i tak naprawdę ona przyjmuje na barki całą odpowiedzialność za odbiór filmu. I daje radę. I to jeszcze jak!
Krwawa ekstrawagancja
Przed wejściem filmu do kin dużo mówiło się o tym, jak bardzo brutalna będzie to produkcja. Sam reżyser (Lee Cronin) chwalił się, że przy produkcji wykorzystano sześć i pół tysiąca litra krwi. I to widać. Trup ściele się gęsto, kończyny latają, czerwień zalewa ekran, lecz w kwestii brutalności śmiem stwierdzić, że film w żaden sposób nie przekracza granic ustalonych wcześniej przez remake z 2013 roku. Utrzymuje też tę samą wizję artystyczną co Martwe Zło Fede Álvareza. Owszem, produkcja nadal momentami szokuje, ale nie stawia sobie jako celu podniesienia poprzeczki. Co nie zmienia faktu, że to nadal brutalna (czasem wręcz groteskowa) jazda bez trzymanki, podkręcona świetnie zrealizowanymi zdjęciami. Na uwagę zasługuje szczególnie początkowa scena, w której pojawia się tytuł filmu. To jedna z najlepiej zrealizowanych plansz tytułowych jakie dane mi było zobaczyć.
Nie jestem za to jednoznacznie w stanie stwierdzić, czy tempo akcji Przebudzenia to jego wada czy zaleta. Z jednej strony, gdy film się rozkręci nie odpuszcza odbiorcy aż do brutalnego finału. Scena goni scenę, nie dając widzowi ani minuty by mógł złapać oddech. Z drugiej, gdzieś tam pośród tej przemocy brakuje mi krótkiej chwili wyciszenia. Momentu, który powinien do filmu trafić i przystopować galopującą fabułę. Wyhamować na tyle, żeby zaraz potem eksplodować ponownie w krwawej bonanzie. Jestem też odrobinę zawiedziony tym, że Cronin nie do końca wykorzystał potencjał samego budynku, gdzie dzieje się akcja. Wszystko rozgrywa się w granicach jednego piętra i mieszkania, a do wykorzystania była przecież cała kamienica.
Mimo tych mankamentów Martwe Zło: Przebudzenie to godna kontynuacja horrorowej serii. To piekielna gonitwa, która trzyma widza za gardło i do samego końca nie odpuszcza, póki jej tej łapy nie odetną piłą spalinową. A i wtedy nie wiadomo, czy odpuści.