Nic nigdy nie przerażało mnie tak, jak ślepa, fanatyczna wiara. Założenie, że wszystko co mówi kapłan jest wolą Bożą, a co za tym idzie jest z gruntu rzeczy niepodważalne i wymaga bezmyślnego posłuszeństwa. I chyba dlatego mini serial Mike’a Flanagana – Nocna Msza – z miejsca podbił moje serce. Pojawił się praktycznie bez większych zapowiedzi, niemal zupełnie znikąd. Dokładnie tak, jak jedna z postaci w opowiadanej tu historii.
Ritus Initiales
Wyspa Crockett to małe miasteczko rybackie oddalone od stałego lądu o około pięćdziesiąt mil. Jego mieszkańcy mają swoje tradycje i zwyczaje, a życie toczy się tu spokojnym, powolnym rytmem. Każdy zna każdego, a nowe twarze są nie tylko sensacją wśród ludzi, co też katalizatorem wszelkich plotek. Działa tu szkoła, świetlica, a nawet mały sklep, gdzie na zapleczu funkcjonuje miejski „komisariat” policji. Jest też kościół. Dom Boży, którego pasterz wybył na duchową pielgrzymkę i cała społeczność niecierpliwie wyczekuje jego powrotu. Jednak z przybijającęgo do portu promu na ląd schodzi nie stary prałat, a zastępujący go w posłudze młody ksiądz imieniem Paul. Wejść w buty poprzednika nie jest łatwo, choć nowy kapłan już pierwszego dnia swą pogodą ducha i siłą w wierze zjednuje sobie całą religijną społeczność miasteczka. A co stanie się w momencie, kiedy dokona cudu na oczach wiernych? O tym już powinniście przekonać się sami.
Nocna msza jest obecnie dostępna na polskim Netflixie i prawdopodobnie tam pozostanie jako produkcja oryginalna.
Liturgia verbi
Główną siłą napędową „Nocnej Mszy” są doskonale nakreśleni (i zagrani!) bohaterowie. A jest ich niemało. Zmagający się z demonami przeszłości Riley, będąca przy nadziei nauczycielka, stanowiący mniejszość religijną szeryf czy przerażająca Beverly to ledwie kilka z nich. Jednak żadna z postaci nie jest tam przypadkiem. Wręcz przeciwnie: wszyscy odegrają w tej historii konkretną rolę, a ich losy nie raz skrzyżują się ze sobą w dość nieoczekiwany sposób. Ślamazarne tempo akcji pozwala nie tylko dokładnie przyjrzeć się sylwetkom bohaterów i ich motywacjom, ale też doskonale wpasowuje się w senność i monotonność życia w oddalonej od cywilizacji mieścinie. Tutaj nie dzieje się wiele, każdy dzień wydaje się do siebie podobny, a ludzie wykonują wciąż te same czynności egzystując na krawędzi marazmu. Jedyną rozrywką pozostaje praca i… uczestnictwo we mszy świętej. Nie dziwi mnie więc fakt, że mieszkańcy mają sporo czasu na przemyślenia.
Dialogów, a czasem i swoistych monologów występujących w tej produkcji jest naprawdę sporo. Można by pokusić się o nazwanie serialu „przegadanym”, ale nie zgodzę się z tym z jednego, konkretnego powodu: sposób, w jaki wspomniane kwestie bohaterów zostały napisane pozostaje fenomenalny. Tego chce się słuchać. Szczególnie, że zostało to okraszone doskonałą grą aktorską, gdzie każde wypowiadane zdanie brzmi aż nazbyt wiarygodnie. Dowodem na taki stan rzeczy niech będzie fakt, że na długo zostanie ze mną monolog Rileya, w którym to grający go Zach Gilford opowiada o tym, co dzieje się z ludzkim ciałem po śmierci. To piękne słowa z jednej strony podnoszące na duchu, z drugiej pozostawiające widza w poczuciu beznadziei i ogromnego smutku. Dawno już nic nie obudziło we mnie tak głębokiej zadumy i melancholii.
Symbolum
„Nocna Msza” nie ma źle zagranej postaci, jednak nic nie jest w stanie przebić występu Samanthy Sloyan i Hamisha Linklatera. Ta dwójka nie tylko kradnie każdą scenę, w której się pojawia, ale też niebezpiecznie zaciera granicę między rzeczywistością a fikcją. Linklater ma w sobie ogromne pokłady charyzmy i sypie nimi jak z rękawa, za każdym razem kiedy wygłasza kazania jako ksiądz Paul. Za to Bev Keane to inna para kaloszy. Nie raz i nie dwa miałem gęsią skórkę patrząc co wyprawia na ekranie Sloyan. Ta kobieta wystarczy, że przekręci głowę i się uśmiechnie, by ciarki przebiegły mi po plecach. Mógłbym przysiąc, że w jej oczach tańczą płomienie.
U Mike’a Flanagana zawsze uwielbiam to, że w swoich dziełach potrafi upchnąć wiele, z pozoru nic nieznaczących, szczegółów. Sporo tu odniesień do prozy Stephena Kinga. W pokoju Rileya znajdziemy plakat Scully z „Archiwum X”, dość trafnie odzwierciedlający charakter mężczyzny jako osoby twardo stąpającej po ziemi i z natury kwestionującej każde zjawisko, które inni nazwaliby nadprzyrodzonym. Poprzez luźno rzucone przez bohaterów zdania czy skryte w ujęciach wskazówki, reżyser puszcza oko do inteligentnego widza, zmuszając go do rozmyślań i dywagacji na temat tego, co właśnie zobaczył. Czasem wręcz jawnie zdradza nawet fabułę serialu. Wystarczy tylko się rozejrzeć.
Transsubstantiatio
Wypadałoby zadać w końcu pytanie: jak ten serial radzi sobie jako horror? Ano… To zależy. Samego straszenia jest tutaj jak na lekarstwo, bowiem „Nocna Msza” stawia bardziej na wysublimowaną atmosferę grozy, gdzie wszechobecny niepokój wkrada się niepostrzeżenie do podświadomości widza. Strach zagnieżdża się i czeka, przyczajony gdzieś w gęstwinie dialogów, po to, by znienacka chwycić za serce. A wtedy robi to ze zdwojoną siłą, bo niespodziewany akt bestialstwa zarówno szokuje, jak i odraża. Temat straszenia można zatem skrócić do utartej już formuły: nie liczy się ilość, a jakość.
Całość ma też kilka mankamentów. Mianowicie większość „akcji” dzieje się w dwóch ostatnich odcinkach i odniosłem wrażenie, że produkcja zbyt szybko się kończy, a twórca pośpiesznie domyka wszystkie wątki. Przez to cały efekt finału bywa odrobinę rozczarowujący. Nie jestem też fanem sposobu, w jaki scenariusz rozwiązuje historię jednego z bohaterów, ale to leży już w kwestii osobistych preferencji. Celowo nie chcę mówić zbyt wiele, bo wtedy musiałbym zdradzić istotne elementy fabuły, a je lepiej odkryć samemu.
Ritus conclusionis
Czy więc „Nocna Msza” jest warta waszego czasu? Jak najbardziej TAK. To zdecydowanie najlepszy serial grozy poruszający tematy religijne z jakim się spotkałem. Obfituje w ciekawe, dobrze zagrane postaci, intrygującą, choć lekko przewidywalną fabułę i naprawdę oryginalny pomysł wzbogacony wzorowym wykonaniem. Także gdy zabije kościelny dzwon, wyrusz na Nocną Mszę wraz z innymi mieszkańcami Crockett. Kto wie, może i Ty doświadczysz cudu?
P.S Chciałbym się pokrótce odnieść do tematu religii i tego, jak została ona przedstawiona. Nie jest to produkcja w żaden sposób obrazoburcza. Bardziej nazwałbym ją przestrogą dla nas, osób, które (chcąc, nie chcąc) w większej, bądź mniejszej części miały do czynienia z wiarą katolicką. Obraz ten pokazuje, jak za pomocą odpowiedniego impulsu i zawoalowanej interpretacji pisma świętego, można w jednej chwili zebrać armię zupełnie nieświadomych zelotów. „Prawdziwa wiara kończy się w chwili, gdy przestajesz ją kwestionować” powiedział mi kiedyś pewien ksiądz. I moim zdaniem miał stuprocentową rację.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!