Songs of Conquest – recenzja (PC). Jak poprawnie wykorzystać nostalgię!

Gra dostępna na:
PC
Songs of Conquest

Mam wrażenie, że nie tylko w moim otoczeniu Heroes of Might and Magic, a przede wszystkim trzecia odsłona serii, są otoczone niejakim kultem. Nawet osoby w podobnym mi wieku, które grami się nie interesują, znają i grały w Herosów. Niemal każdy ma historię zarwanych nocek czy dni spędzonych u kolegi przy komputerze. Nic dziwnego więc, że co jakiś czas na rynek trafiają tytuły, które próbują przywrócić magię klasyka, choć efekty bywają różne. Czy na tle tych wszystkich produkcji Songs of Conquest ma szansę się wyróżnić i zdobyć sympatię graczy? Moim zdaniem, jeśli nie uda się to tej grze, nie uda się już żadnej.

No przecież Songs of Conquest wygląda jak Hirołsy!

songs of conquest, widok mapy, miasta i bohatera
Mniej uważna osoba mogłaby bez trudu uznać, że uruchamiając Songs of Conquest, tak naprawdę włączyła Heroes of Might & Magic III. Choć różnice w szacie graficznej są mocno wyraźne, tak jednak nie da się zaprzeczyć, że twór studia Lavapotion garściami czerpie inspiracje z klasyka. W takiej sytuacji, uważam, przed grą stoi przeogromne wyzwanie. Musi ona być na tyle świeża i oryginalna, by zachęcić weteranów gatunku, którzy na pamięć znają każdą mapę z oryginału, jednocześnie pozostając wystarczająco podobną, by jak najwięcej korzystać z jego magii.

Uważam, że SoC udało się osiągnąć tę idealną równowagę. Do gry można w zasadzie przysiąść bez żadnego samouczka. Nawet skróty klawiszowe, które zaszyły się u mnie gdzieś w odmętach pamięci, się zgadzają. Ot, mamy swojego bohatera lub bohaterkę – tutaj nazwanych mianem Wielderów, czyli Dierżących – którzy poruszają się po mapie, odkrywając jej zakamarki i zdobywając ekwipunek, surowce oraz doświadczenie. Gdy zaś napotkają na swojej drodze przeciwników, ruszają do bitwy, w której możemy wydawać rozkazy oddziałom i rzucać potężne zaklęcia. W międzyczasie należy także rozwijać swoje miasta, by zapewnić sobie stały dopływ gotówki, a także i jednostek.

Niby HoM&M3, ale jednak nie do końca

Songs of Conquest pole bitwy
Diabeł, jak to mówią, tkwi jednak w szczegółach. Ot, chociażby miasta nie są odrębnym ekranem, jak to było w HoM&M3, tylko znajdują się bezpośrednio na mapie. Dodatkowo posiadają ograniczoną liczbę miejsc na rozbudowę, więc trzeba nieco pomyślunku, aby jak najlepiej dostosować swoje włości. Niektóre budynki pozwolą nam rekrutować jednostki, inne z kolei dodadzą surowce albo możliwość rozwoju technologicznego.

Pola walki z kolei też cechują się pewnymi nowościami. Teren, na którym staniemy do bitwy, bywa zróżnicowany, upstrzony przeszkodami, wzniesieniami i tym podobnymi urozmaiceniami. Dorzuca to nieco dodatkowej warstwy taktyki do walki, pozwalając choćby tworzyć wąskie gardła albo wykorzystywać przewagę wysokości oddziałami strzeleckimi. Czasami warto więc odpowiednio przygotować się do starcia, zamiast spieszyć się do zadawania obrażeń.

Jednostki z kolei generowane są co turę. Nie trzeba więc czekać na utęskniony poniedziałek, by uzupełnić straty. System magii, którą wykorzystujemy w walce także zdaje się być o wiele bardziej zaawansowany i pozwalający na więcej. Z przyjemnością zanurzyłem się w ten system, w którym odpowiedni dobór jednostek w oddziałach może pozwolić naszym Dzierżącym na rzucenie konkretnych zaklęć. Przyznam, że w pierwowzorze magia była dla mnie zwykle mało istotna.

Miejscami Songs of Conquest potrafi być nieco bardziej skomplikowane i rozbudowane od swojego protoplasty z 1999 roku, co osobiście uznaję za zaletę. Dzięki temu można w grze spędzić więcej czasu, ucząc się także nowości, a nie tylko próbować odtworzyć wspomnienia związane z dzieciństwem, choć przyznaję, że miejscami może to się zrobić nieco przytłaczające.

Songs of Conquest bawi równie dobrze, co Hirołsy

Songs of Conquest – podsumowanie bitwy

Co za to doskonale udało się tutaj uchwycić, to magię gatunku. Nie ma co tutaj dużo się rozpisywać, tytuł wciąga i nie pozwala oderwać się od ekranu. „Jeszcze jedna tura” szybko zamienia się w pięćdziesiąt, a nie zdarzyło mi się chyba usiąść do gry i spędzić przy niej mniej, niż godzinę przy jednym posiedzeniu. Mapy oferują mnóstwo miejsc do odkrycia, całą masę wrogów i mrowie artefaktów, więc nie ma tutaj miejsca na nudę. Niezależnie od tego, czy bawiłem się w fabularyzowanych kampaniach, na gotowych mapach czy w trybie gorących pośladków, zawsze towarzyszyło mi poczucie dobrej zabawy. I to nie tylko moje zdanie!

Czesio:

Bardzo się cieszę, że mam okazję dopisać kilka zdań na temat Songs of Conquest. Produkcja, która została okrzyknięta duchowym spadkobiercą jednej z moich ulubionych serii, podbiła serce nie tylko moje, ale również moich dzieciaków. Dzięki niej przypomniałem sobie te cudowne dni spędzone na wspólnych sesjach w Heros of Might and Magic III podczas spotkań z kolegami. Śliczna grafika, klimatyczna muzyka oraz bardzo przemyślane zmiany w mechanikach tworzą doskonałą mieszankę.
Przyznam się bez bicia, że większość czasu poświęconego produkcji studia Lavapotion przesiedzieliśmy w trybie Hot Seat, który pozwala kilku osobom rozsiąść się przy jednej maszynie. Wspaniale było poznawać elementy rozgrywki, jednostki oraz czary w rodzinnym gronie. Kampanię zacząłem, ale tak dobrze bawiłem się na Gorących Krzesłach, że zupełnie o niej zapomniałem. Na pewno jeszcze do niej wrócę, ponieważ jestem bardzo ciekawy, jak potoczą się losy każdej z grywalnych ras.
Zdaję sobie sprawę, że w zasadzie nawet najgorsza pozycja dużo zyskuje, jeżeli masz odpowiednie towarzystwo. Na szczęście Songs of Conquest doskonale wypada także solo. Niestety chwilowo musiałem odstawić tytuł na cyfrową półkę, ponieważ czerwiec jest zawalony premierami i konferencjami, ale jestem pewny, że jak wszytko przycichnie, wrócę do przepięknego świata na dłużej.

Pięknie, cudownie, choć nie bez wad

Songs of Conquest – fragment mapy
Jak wspomniał wyżej mój przyjaciel, gra wygląda i brzmi przepięknie. Przyznaję, że mam słabość to pixelartu, ale SoC naprawdę wygląda cudownie. Widać to nawet w takich szczegółach, jak spowolniony ostatni, zwycięski atak w trakcie walki czy przy zbliżeniach w trakcie dialogów. Jednocześnie kolory są cudownie żywe w baśniowy sposób, zachwycając na każdym ekranie. Sama muzyka, choć często stosowana dość oszczędnie, robi świetne wrażenie i sprawdza się jako tło w trakcie pracy równie dobrze, co podczas grania. Pod względem technicznym także nie potrafię niczego grze zarzucić – nie spotkałem chyba żadnego błędu, ani jednej usterki, niczego, co wskazywałoby na to, że twórcy coś przeoczyli. Jest po prostu wspaniale.

Jednocześnie to, co właśnie wymienię jako zarzuty, ciężko jednoznacznie uznać za negatywy. Ot, historie opowiedziane w fabularyzowanej części gry mnie nie porwały. To w zasadzie takie standardowe opowieści z gatunku fantasy, oparte o stare i sprawdzone wątki i schematy. Bohaterowie czy bohaterki historii były mi zwyczajnie obojętni. Gwoli prawdy jednak przyznam, że nigdy nie zwróciłem też szczególnej uwagi na fabułę oryginalnych Heroes of Might and Magic III.

Przyczepić mógłbym się też tego, że czasami w trakcie bitew miałem wrażenie, że gra faworyzuje słabe, ale liczebne oddziały, natomiast mniej liczne, ale teoretycznie potężne jednostki nie potrafiły sprostać nadziejom, jakie w nich pokładałem. Możliwe jednak, że tutaj winne są moje oczekiwania, a nie sam balans rozgrywki. Niemniej bitwy nadal potrafią sprawiać mnóstwo frajdy, choć po kilkudziesięciu turach i tak z wyjątkiem kluczowych batalii zdawałem się na automatyczne rozstrzygnięcie potyczek.

Fanom gatunku nie sposób nie polecić!

Ostatecznie Songs of Conquest to tytuł idealny dla każdego fana czy fanki serii Heroes of Might and Magic. Jak wspomniałem na początku, tytuł jednocześnie dzieli mnóstwo podobieństw z kultowym klasykiem, mimo wszystko zachowując swój własny i odrębny charakter. Mam wrażenie, że niewielu poprzednikom i pretendentom się to udało w takim stopniu, jak w tym przypadku. To naprawdę nie lada osiągnięcie i twórcy tej produkcji zasługują zdecydowanie na pochwały. Chciałbym, żeby Songs of Conquest zamieszkało na dłużej w świadomości graczy, bo zwyczajnie się to tej grze należy. Natomiast jeśli komuś z jakiegokolwiek powodu nie podeszły hirołsy, zgaduję, że w przypadku SoC także nie będzie miał czego szukać.

Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy studiu Lavapotion.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Reklama produktu w GOG.com


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Avatar photo
Czołem, na imię mam Kamil! Kocham gry miłością bez wzajemności, ale staram się nie brać ich za bardzo na poważnie. Najlepiej czuję się w taktycznych strzelankach, ale chętnie próbuję wszystkiego, co się da. Odkąd tylko pamiętam, zawsze chciałem pisać o grach, a tutaj mogę nareszcie spełniać to marzenie.
Scroll to top