Mam niesamowity sentyment do gier z gatunku rail shooters. Za dzieciaka wydawałem całe kieszonkowe w salonach z grami wideo i najwięcej czasu spędziłem właśnie na tytułach takich jak The House of the Dead. Informacja o tym, że powstaje remake i będę mógł wrócić do tego tytułu była dla mnie jedną z lepszych wieści gamingowych tego roku. Tylko to z kolei powoduje dość istotny problem: jak cokolwiek może wyjść zwycięsko ze starcia nostalgii i ogromnych oczekiwań? Otóż, moi drodzy, The House of the Dead: Remake udowadnia, że może.
Zapach nostalgii
W zasadzie nic się w tej grze nie zmieniło i jest dokładnie taka, jak ją pamiętam. Brzydka, choć urocza, za grosz w niej fabuły, a dialogi są równie drętwe co gra aktorska. Już pierwsze sekundy gry uderzyły we mnie potężną falą nostalgii. Jestem przekonany, że gra jest tak wierna pierwowzorowi, jak tylko to było możliwe. Ba, nawet system żetonów i żyć się uchował, choć nie trzeba wciskać monet do konsoli. Może to i lepiej, bo mogłoby się to skończyć kosztowną naprawą sprzętu. Oczywiście, graficznie tytuł został poprawiony, ale nadal jest to taki sam gatunek kiczu, co oryginał.
Gra daje nam dwa tryby: klasyczny oraz hordy (gdzie przeciwników jest o wiele, wiele więcej), można także w nią zagrać solo lub w kooperacji. Mamy do zaliczenia cztery króciutkie poziomy, każdy zwieńczony starciem z bossem. Przejście całości zajmie nam gdzieś pomiędzy trzema a czterema kwadransami. To o wiele krócej, niż nawet najkrótsza z kampanii Call of Duty. Ale nie o długość w tej grze chodzi. To klasyka gatunku z tablicą wyników, więc można poprawiać swoje czasy i rezultaty. Kolejne przejścia odrobinę może urozmaicić szukanie ukrytych w skrzyniach czy beczkach znajdziek, a także ukrytych drzwi. Dodatkowo gra oferuje trzy zakończenia zależne od tego, jak nam poszło. Zapewniam, że granie z osobą partnerską u boku dostarczy zupełnie nowych, równie silnych emocji!
Dzięki temu gra tak naprawdę może nam oferować wiele godzin zabawy, jeżeli tylko odpowiednio się do niej nastawimy. W końcu w salonach gier też spędzało się liczne popołudnia, a rozgrywka nigdy się nie nudziła. Jedyna różnica jest taka, że teraz płacimy raz. Zapewne w ostatecznym rozrachunku wyjdzie nas to nieporównywalnie taniej, niż te kilka dekad temu (bez uwzględnienia inflacji).
Trochę bolączek
Sterowanie padem nie należy do idealnych w takich grach. Ta gra ma koszmarnie wysokie tempo, liczy się w niej głównie refleks i celność, a mierzenie za pomocą analogów bywa upierdliwe. Prowadzi to czasami do frustracji, która delikatną odrobinkę umniejsza frajdę z grania. Z drugiej strony, nie ma tutaj wiele czasu na irytację. Rozgrywka toczy się z szaloną prędkością i zanim zdążymy poważnie się wkurzyć już rozstrzeliwujemy kolejne hordy nieumarłych.
Nie każdemu musi też przypaść do gustu system żyć i żetonów. Zaczynając grę mamy dziesięć szans, a po wykorzystaniu ich wszystkich możemy ująć trochę punktów ze swojego wyniku, aby wykupić kolejną. To archaiczne rozwiązanie, godne mniej cywilizowanych czasów, ale tym bardziej więc pasujące do tej gry.
Dom pełen umarlaków
Gra posiada również kilka miłych smaczków i akcentów dla współczesnych graczy. Jest w niej znany i lubiany tryb fotograficzny, z którego notorycznie zapominałem korzystać przez wzgląd na tempo rozgrywki i chaos na ekranie. Dodano też galerię przeciwników z ich opisami, nie obyło się także bez zestawu osiągnięć do odblokowania.
Jeżeli oczekujecie gry głębokiej, długiej i przede wszystkim współczesnej, omijajcie ten remake z daleka. Z takim podejściem ta gra nie sprawi Wam ani trochę przyjemności. Z kolei jeśli tęsknicie za starymi czasami to The House of the Dead: Remake zapewni Wam pełno rozrywki spod znaku nostalgii. Gra jest świetna do krótkich sesyjek gdy mamy do zabicia chwilkę czasu jak i na dłuższe wieczory, jeśli mamy ochotę na pobijanie własnych rekordów. Doskonale można się też w niej bawić w co-opie. Ja bawiłem się wyśmienicie i jestem przekonany, że ten tytuł na długo zagości na dysku mojej konsoli.