Kącik Retro: Revolution X (Arcade). Jedyna dobra wersja

Gra dostępna na:
PC
PSONE
SATURN
ARCADE
Revolution X - grafika główna

Ominęły mnie czasy wydawania kieszonkowego w salonach z automatami. Moje jedyne z nimi wspomnienia to wakacje nad morzem, ale były to romanse przelotne i krótkie. Można by pomyśleć, że jest to doświadczenie nie do nadrobienia, na zawsze zaklęte w dawno już przebytym odcinku rzeki czasu Na szczęście z pomocą przychodzi niezastąpiona siła internetu i wola fanatyków, którzy z uporem maniaka walczą o zachowanie ROM-ów tych gier. Bez nich zagranie w tak urocze kuriozum, jak Revolution X byłoby niemożliwe.

Prtoplasta

No, dobra, znowu trochę kłamię, by dodać tekstowi dramaturgii. Co bardziej obeznani w temacie szybko powinni się bowiem zorientować, że Revolution X, czyli automatowy celowniczek, doczekał się swoich portów na konsole PlayStation, SNES, Sega Mega Drive i Saturn, a nawet na komputery. Psikus polega na tym, że są to wersje gry mocno odbiegające pod względem jakości od oryginału. Dość powiedzieć, że nie obsługują nawet lightgunów, co skutecznie uprzykrza i przy okazji utrudnia doświadczenie. Toteż jeżeli chcemy zagrać w faktycznie dobrą wersję Revolution X, należy albo wyruszyć na polowanie wciąż sprawnego automatu, albo wkroczyć do szarej strefy emulacji.

Revolution X - porwane dziewczyny
Vibe Duke’a Nukema jest tutaj silny.

Skłaniałbym się jednak ku tej drugiej opcji, bo Revolution X bynajmniej nie jest produkcją tak dobrą, by zagranie w nią warte było takiego poświęcenia. Jest jednak tytułem na tyle ciekawym, że odpalenie go choćby w przeglądarce nie zaboli, a wręcz przeciwnie, może dostarczyć Wam nieco frajdy. Stworzona przez Midway gra stanowi obecnie swego rodzaju kapsułę czasu. To tytuł, który powstać mógł wyłącznie w latach 90., kiedy stworzenie swojej gry wokół wizerunku metalowej kapeli, mordowanie karykaturalnych mieszkańców egzotycznych regionów i ratowanie skąpo odzianych, piersiastych panienek z opresji nie wydawało się niczym nadzwyczajnym czy nazbyt gorszącym, a o tym właśnie Revolution X jest.

Autorytarne BDSM

Zmilitaryzowana grupa New Order Nation przejęła władzę nad światem i ustanowiła drakońskie prawa, mające na celu zniszczenie kultury młodzieżowej i zakazujące czasopism, muzyki, telewizji i – o zgrozo! – gier. Co gorsza, na naszych oczach w trakcie koncertu, porwani zostają członkowie Aerosmith, więc niewiele myśląc, chwytamy za broń i ruszamy na wojnę o wolność. Uroczo to głupkowate, a do kuriozalności całej sytuacji dorzucają przemawiający do nas z ekranów telewizorów muzycy oraz przeciwnicy, wyglądający jak odrzutki z generycznego “ejtisowego” akcyjniaka, wliczając w to dowodzącą NON Helgę, która, wnosząc po stylówce, najprawdopodobniej właśnie skończyła sesję BDSM.

Revolution X - Helga
No nic w tym życiu już nie można…

Pif-paf do stereotypów

Rozgrywka, jak na celowniczek przystało, jawi się wyjątkowo prosto. Ot, celujemy w kierunku przeciwników i strzelamy aż do momentu ujrzenia napisów końcowych lub kulturalnej prośby o haracz w postaci kolejnych żetonów. Skomplikowania tu niewiele, ale rozwałka sprawia sporo frajdy, bo poza wrażymi wojami można tu rozwalić także niemałą część otoczenia. Żetonowy haracz natomiast pojawiać się będzie na Waszych ekranach dość często, bo niemilców jest tutaj całe mrowie i niekiedy trudno zdecydować się, w kogo pruć.

Mało tego, niektórzy potrafią się ukryć za krzakiem lub w oknie, inni z kolei dodatkowo rzucić w nas shurikenem bądź dzidą, bo tak, walczymy tu zarówno ze zwykłymi “komandosami”, jak i plemiennymi wojownikami czy ninjami. Jeszcze ciekawiej robi się w przypadku bossów. Bojowe helikoptery to oczywiście sztampa, ale wyskakująca z kadzi pełnej zielonej mazi gigantyczna czaszka, która dodatkowo posyła w naszym kierunku gałki oczne, albo mechaniczna mrówka z głową na sprężynie to tu chleb powszedni.

Revolution X - laboratorium
Znalazło się nawet miejsce dla tajemniczego laboratorium.

Do walki z nimi dostajemy przede wszystkim karabinek z nieograniczoną amunicją, a także zestaw płyt CD, pełniących tu rolę czegoś w postaci wyrzutni rakiet. Ponadto z pojawiających się na ekranie skrzynek zdobyć może mocniejszy karabin, zastępujące “CeDeki” płyty LaserDisc o większej sile rażenia, a także szereg bonusów, jak pochłaniające obrażenia tarcze czy regenerujące energię szejki.

Rockowy tour

Całość spokojnie można skończyć w jakieś pół godzinki, o ile nie zużyjecie wszystkich żetonów lub dysponujecie ich nieskończoną liczbą (co w przypadku emulacji nie jest najmniejszym problemem). Poziomów jest zaledwie pięć, ale każdy z nich wyróżnia się na tle innych. Mamy tu bowiem i Bliski Wschód, i dżunglę z piramidami, a i tajnych laboratoriów oraz lokacji miejskich nie zabrakło. Ciekawostką jest natomiast fakt, że w każdym poziomie w konkretnych miejscach możemy wybrać ścieżkę, którą podążymy, co jest o tyle ważne, że dodatkowym celem jest uratowanie wszystkich członków Aerosmith, które wynagrodzi nasze trudy prawdziwym zakończeniem. Ratować można również dziewczyny w opresji, ale w tym przypadku dostajemy wyłącznie dodatkowe punkty.

Revolution X - Aerosmith

Znam go z MTV!

Całkiem nieźle prezentuje się również oprawa audiowizualna Revolution X. W lokacjach sporo jest szczegółów, a paleta barw jest całkiem bogata, lecz na największą uwagę zasługują bohaterowie. Zarówno wcielających się w przeciwników aktorów, jak i członków Aerosmith poddano digitalizacji, dzięki czemu ich sylwetki prezentują się naprawdę zacnie, nawet jeżeli z dzisiejszej perspektywy ich rozpikselizowanie kłuje w oczy. Czymże byłaby jednak gra sygnowana wizerunkiem Aerosmith bez ich kawałków? Dziwić nie powinno zatem, że uwzględniono kilka piosenek. Może niezbyt dużo, bo zaledwie kilka, ale usłyszeć można chociażby “Walk This Way”.

Jedyna dobra wersja

Jeżeli zatem nigdy nie interesowaliście się gatunkiem, a w dodatku lubicie metalowe brzmienia, to Revolution X może stanowić dla Was niezgorszy sposób na rozszerzenie swoich growych horyzontów. To niebrzydka produkcja z przyjemną rozgrywką i momentami wręcz abstrakcyjnie kreatywnymi przeciwnikami, przy okazji stanowiąca swego rodzaju muzeum młodzieżowej kultury tamtych czasów.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.
Scroll to top