Im dłużej zgłębiam historię Jeffa Mintera, tym bardziej zdaję sobie sprawę, jak bardzo bezczelnym był on twórcą u zarania swojej kariery. Już wydane rok wcześniej Centipede stanowiło zuchwałą kopię hitowej gry Atari, w którą założyciel Llamasoftu przecież wówczas nawet nie grał. Andes Attack z 1982 roku podąża podobnym szlakiem, zrzynając ile można z atarowskiego Defendera. Mało tego, pierwotnie Minter skopiował również sam tytuł, by nieco później zmienić go na podobnie brzmiące Defenda, a finalnie wypuścić grę na rynku amerykańskim jako Aggresor, przy okazji po raz kolejny zmieniając jej nazwę w UK na Andes Attack właśnie. W życiu Mintera dzień bez plagiatu i wachlowania tytułami był najwyraźniej dniem straconym.
Szczyty i to nawet nie Andów
Samo Andes Attack jest natomiast produkcją nad wyraz przyjemną i – śmiem twierdzić – najlepszą w dotychczasowym dorobku twórcy. Nie bez powodu w końcu to właśnie ona otworzyła mu wrota przyszłej kariery. Kudosy trzeba w tym przypadku przyznać nie Minterowi, a Atari, które w 1981 stworzyło wspomnianego już Defendera. Andes Attack jest bowiem jego bezczelną podróbką. Do tego stopnia, że nieświadome tego faktu osoby po zobaczeniu zapisu rozgrywki mogą się nabrać i pomyśleć, że oto właśnie zobaczyły kultową grę Atari.
Minter poszedł po linii najmniejszego oporu, zmieniając tylko detale. Zamiast kosmosu mamy zatem Andy, a astronautów zastąpiły… lamy. Reszta jest już w zasadzie identyczna. Zasiadamy za sterami statku, wyposażonego w działko z nielimitowaną amunicją oraz trzy, niszczące wszystkich przeciwników na ekranie bomby. Naszym celem jest natomiast zestrzelenie statków kosmicznych, zanim te porwą bezbronne lamy i przemienią się wraz z nimi w dużo zwinniejsze i bardziej mordercze monstra. W zasadzie jedyną większą zmianą jest to, że nie musimy ratować lam po zestrzeleniu porywającego je statku. Same sobie wylądują.
Tylko nie lamy!
Przyznam, że mam olbrzymi problem z oceną Andes Attack. Z jednej strony jest to naprawdę dobra i wciąż grywalna produkcja, nawet jeśli na ekranie zobaczymy nieco mniej przeciwników na raz, niż w oryginale. Akcja jest wartka, wciąga wręcz diabelnie, a palce samoczynnie naciskają przycisk, odpowiedzialny za ponowne rozpoczęcie rozgrywki. Również grafika prezentuje się nad wyraz ładnie, jak na standardy Commodore VIC-20, a i dźwiękowo jest może nie jakoś fenomenalnie, ale przynajmniej nieinwazyjnie. Wciąż jednak mowa tutaj o zrzynce gry Atari, a sam Defender ukazał się również na VIC-20, więc choć Andes Attack to świetna gra, kudosy należą się Atari i to po oryginał powinniście sięgnąć.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.