Nazwać swoją grę nie jest niczym prostym, ale jeżeli ktokolwiek na świecie opanował sztukę wymyślania przyciągających uwagę tytułów, to bez dwóch zdań tą osobą był Jeff Minter. No, bo jak tu nie spojrzeć na okładkę z kuriozalnie brzmiącym Attack of the Mutant Camels i z miejsca nie zapragnąć, by sprawdzić, czym też u licha jest to dziwactwo lub przynajmniej, jakimiż to substancjami pomagał sobie w swoim procesie kreatywnym jego twórca. Cóż, ten brytyjski ekscentryk od młodości fascynował się egzotycznymi zwierzętami, a że akurat zobaczył wydaną przez Parker Brothers grę Star Wars: The Empire Strikes Back na Atari 2600, postanowił – jak to miał w zwyczaju – połączyć obie te rzeczy.
Gwiezdne wojny z wielbłądami
Efektem jest zaskakująco grywalne kuriozum w postaci Attack of the Mutant Camels, którego inspirację produkcją Parker Brothers czuć wyjątkowo mocno. Złośliwcy mogliby powiedzieć wręcz, że to jej bezpardonowa kopia, tylko okraszona zdecydowanie bardziej zaawansowaną oprawą graficzną. Najlepsze jest to, że w zasadzie wcale by się w tym osądzie nie pomylili. W Attack of the Mutant Camels wielkie maszyny kroczące AT-AT podmieniono na jeszcze bardziej przerażające, bo nienaturalnie gigantyczne wielbłądy, które – jak głosi dopisana do gry historyjka – kosmici najpierw porwali, a potem zmutowali, by przy ich pomocy zniszczyć Ziemię.
No więc konwój tych wielbłądzich abominacji kroczy powoli z lewej strony ekranu na prawą, gdzie znajduje się nasza baza, a my, jako jedyna nadzieja ludzkości, wskakujemy za stery myśliwca i ruszamy ostrzeliwać je tak długo, aż padną. Minter stwierdził przy tym, że grze wciąż brakuje szaleństwa, więc saharyjskie mutanty zostały przez kosmitów wzbogacone również o umiejętność plucia pociskami, wliczając w to takie samonaprowadzające. My mamy natomiast wyłącznie małe, ale zdecydowanie szybsze działko, co w połączeniu z całkiem sporą zwrotnością statku i osłoną, pozwalającą na przyjęcie bez konsekwencji jednej rakiety na klatę, wyrównuje szanse i czyni Attack of the Mutant Camels całkiem przystępną produkcją nawet dla osób, które nie wychowały się w bezlitosnych czasach automatów.
Niby wielbłądy, a jak odkurzacze
Piszę to z niemałym zaskoczeniem, ale tytuł naprawdę mnie wessał. Rozgrywka w Attack of the Mutant Camels jest przyjemnie płynna, a sterowanie całkiem intuicyjne i responsywne, nawet jeśli trzeba się nieco przyzwyczaić do sposobu przewijania ekranu. Nasz stateczek dodatkowo potrafi wykonywać szybko nawroty, by ruszyć w przeciwnym kierunku, co dodatkowo zwiększa nasze możliwości omijania pocisków. W teorii przygotowano tutaj trzydzieści etapów do przejścia, ale różnią się one tak naprawdę tylko częstotliwością ataków wielbłądów. Nie zmienia się ani ich liczba (bestii jest zawsze pięć), nasz statek, ani nawet tło. Pewnym urozmaiceniem są sekwencje omijania rakiet w trakcie podróży pomiędzy etapami, ale fajnie, gdyby Minter nieco mocniej zróżnicował kolejne poziomy.
Minter, coś Ty brał?
Attack of the Mutant Camels wygląda przy tym naprawdę ślicznie, choć przyznać trzeba, że wersja na Commodore 64, którą widzicie na zdjęciach, wypada pod tym względem nieco słabiej, niż wydany rok później port na komputery Atari 8-bit. Zyskuje przynajmniej na czytelności, co w szybkich, pixel-artowych produkcji jest olbrzymim plusem. Niezależnie jednak od platformy, na której na nią sięgnięcie, powinniście mieć z mordowania gigantycznych wielbłądów sporo frajdy. Również z przyjaciółmi, bo gra umożliwia grę w dwie osoby, aczkolwiek niestety wyłącznie w formie „po skuciu”. Szkoda, bo śmiganie we dwójkę naokoło pustynnych mutantów zdecydowanie uczyniłoby już i tak bardzo dobrą grę jeszcze lepszą.
P.S. Nie pomylcie gry! W Stanach pod nazwą Attack of the Mutant Camels wydano w tym samym roku Matrix: Gridrunner 2. Czemu? Nie wiem, dziwni ci Amerykanie.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.