Patrząc na obecną sytuację Atari, nie da się nie uśmiechnąć z politowaniem. Firma ta jest cieniem dawnej siebie i trudno sobie wyobrazić, że lata temu była absolutnie największym producentem gier, ba, że na przełomie lat 70. i 80. Regularnie dostarczała hit za hitem. Były to wprawdzie tytuły wyjątkowo proste w swoich założeniach, ale standardy również były wówczas inne, a to właśnie Atari w wielu przypadkach je tak naprawdę wytyczało. Centipede może nie było przełomowe, modyfikując mechanikę wydanego trzy lata wcześniej Space Invaders, lecz wciąż wyrosło na olbrzymi hit, za którego sukcesem podążyła rzesza naśladowców.
Gra dla kobiet
Ciekawe było już uformowanie się koncepcji na stworzenie gry. Atari zapragnęło bowiem stworzyć tytuł, który przyciągnąłby do automatów również kobiety. Postawiono zatem na tematykę, która w przeciwieństwie do sportu lub militariów, nie kojarzyła się głównie z mężczyznami i była bardziej neutralna płciowo. Padło z jakiegoś powodu na insekty. Jest to o tyle kuriozalne, że choć bohaterowie Centipede ani nie grają w kosza, ani nie biorą udziału w wojnie, to wciąż – jakby nie patrzeć – ścierają się ze sobą. Eksperyment najwidoczniej się powiódł, bo jak estymowali autorzy książki „How to Win Video Games”, połowę graczy Centipede stanowiły przedstawicielki płci pięknej.
Sporą rolę miała w tym prawdopodobnie – przynajmniej w wersji automatowej – przyjemna dla oka oprawa graficzna, która nawet dzisiaj może się podobać. Za jej projekt odpowiedzialna była Dona Bailey, czyli jedna z niewielu ówczesnych programistek na amerykańskim rynku, która w wywiadach wyjaśniała, że jej celem przy projektowaniu Centipede było stworzenie czegoś wizualnie pociągającego. Udało się i jej automatowa wersja faktycznie wyglądała świetnie, przenosząc gracza do kolorowego „lasu” grzybów, pośród których przemykały równie barwne insekty.
W późniejszych portach na platformy domowe (zdjęcia, które towarzyszą tekstowi, pochodzą z edycji na Atari 400) dokonano niestety sporych cięć, przez co, choć sama gra nie wygląda brzydko, to daleko jej do piękna oryginału. Nabywcy tych wersji musieli zaakceptować zdecydowanie bardziej stonowaną paletę barw oraz fakt, że ich oczom zamiast lasu grzybów, ukazywał się las krzyży. Słodka produkcja o walczących robaczkach przeistoczyła się zatem w mroczną opowieść o walkach insektów na cmentarzu.
Nieśmiertelna rozgrywka
Zmianom nie uległa na szczęście rozgrywka, więc pomimo nieco mniej przyjemnych doznań estetycznych, posiadacze Atari 400 (lub innych popularnych wówczas konsol i komputerów) nadal otrzymywali udaną i wciągającą strzelankę. Gameplay jest tutaj wyjątkowo intuicyjny, bo w mig pojąć można, że pędząca zygzakiem w kierunku naszego stateczku ochrzczonego Bug Blaster (aczkolwiek ponoć jest to stworzenie insektopodobne, a nie statek) wirtualna skolopendra raczej nie ma zbyt przyjaznych zamiarów, więc warto byłoby ją zestrzelić.
Nie jest to przy tym łatwe zadanie, bo znajdujące się na mapie grzyby blokują nasze strzały, a sama skolopendra po otrzymaniu obrażeń potrafi rozdzielić się na kilka mniejszych i tym samym trudniejszych do trafienia insektów. Uważać przy okazji trzeba również na spadające z góry ekranu pchły, hopsające radośnie w poszukiwaniu jedzenia pająki, a nawet przelatujące horyzontalnie przez mapę duchy (co ciekawe, w automatowym oryginale były to skorpiony), które zatruwają dotknięte grzybki. Jeżeli skolopendra zetknie się z takim, popędzi bezpośrednio w naszym kierunku.
Do obrony mamy wyłącznie strzelające w górę działko z nielimitowaną amunicją, pakiet trzech żyć oraz możliwość poruszania się w dowolnym kierunku po dolnych partiach planszy. Centipede nie należy zatem do najłatwiejszych produkcji. Gra ta wymaga ciągłego skupienia, bo bardzo łatwo jest zostać tu zalanym masą przeciwników, a fakt, że potrafią oni wyskakiwać na nas z różnych kierunków, sprawia, że niejednokrotnie zdarza się nadziać przypadkowo na pająka, którego wcześniej się zauważyło. Warto też nadmienić, że dodatkowe utrudnienie stanowi atarowski dżojstik, który jest absolutnie najgorszym kontrolerem, z jakim miałem kiedykolwiek styczność. Przy grze takiej jak Centipede, stawiającej na szybkość i precyzję, sięgnąłbym zatem na cokolwiek innego, o ile tylko macie taką możliwość.
Oczom ich ukazał się las… krzyży
To jednak problem platformy, a nie gry. Centipede samo w sobie stanowi bowiem naprawdę przyjemną produkcję, która skutecznie wywołuje „syndrom jeszcze jednej tury”, toteż trudno jest się od niej oderwać. Nie ma tu jakiejś wyjątkowej głębi, w nabijaniu coraz to większej liczby punktów liczy się wyłącznie refleks, ale sama gra jest na tyle intuicyjna i zgrabnie zaprojektowana, że nawet przy niższych wynikach odczuwa się satysfakcję i frajdę z rozgrywki. Może się wydawać, że przy tak prostych produkcjach nie jest to niczym nadzwyczajnym, ale Centipede na przestrzeni lat naśladować próbowało wielu i efekty ich prac były różne. Ot, wystarczy przytoczyć wersję na ZX81 autorstwa Jeffa Mintera, która stanowiła potwarz dla wciąż niezwykle grywalnego oryginału od Atari.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!