Dowodów na to, jak fatalne sterowanie może zniszczyć całe doświadczenie, najlepiej szukać w czasach prehistorycznych, kiedy to gry wyglądały jeszcze jak przesuwające się po ekranie kwadraty. Wydawane na Atari 2600 produkcje miały wyłącznie jedno zadanie – sprawiać frajdę. Nikt nie oczekiwał od nich fotorealistycznej grafiki (nie mylić z ładną) czy głębokiej historii. Liczyła się rozgrywka i w zasadzie nic ponadto. Wydany wraz z debiutem sprzętu Combat, który przez pięć kolejnych lat towarzyszył każdej kupionej konsoli, miał na siebie wybitnie prosty, ale jakże przyjemny pomysł, który niestety zniweczony został upierdliwym sterowaniem.
Przedmieścia Battle City
Tytuł ten poniekąd przypomina klasyczne Battle City na NES-a (lub Pegasusa, jak kto woli). Pomysł stary jak świat: postaw dwóch graczy naprzeciwko siebie i każ im do siebie strzelać, a z pewnością będą się świetnie bawić. W Combat walkę prowadzimy jednak nie na piechotę, a zasiadając za sterami jednego z trzech dostępnych pojazdów: czołgu, dwupłatowca lub myśliwca. Cel zabawy jest prosty, bo wymaga trafienia przeciwnika w ciągu 2 minut i 16 sekund więcej razy, niż on trafi nas. Do wyboru dostajemy przy tym kilka różnych map i trybów, które mogą wzbogacić zabawę o chociażby dodatkowe pojazdy, uczynić je niewidzialnymi do momentu strzału lub sprawić, że pociski trafią w cel wyłącznie wtedy, kiedy najpierw odbiją się od ściany.
Wybór pojazdu jest natomiast o tyle istotny, że rozgrywka każdym z nich wygląda odrobinę inaczej. Poruszanie się obserwowanymi czołgami jest powolne i nieco bardziej taktyczne, myśliwce prują po niebie z niesamowitą prędkością, ale mogą strzelać wyłącznie pojedynczymi pociskami, natomiast obserwowane od boku dwupłatowce mogą kręcić beczki i pruć do siebie ogniem ciągłym. Da się tutaj dobrze bawić, choć wątpię, by tytuł ten obecnie przyciągnął kogokolwiek do ekranu na dłużej niż kilka partyjek. Pamiętać należy przy tym, że do wspólnej zabawy musimy znaleźć jeszcze jednego chętnego, bo tytuł ten nie przewiduje rozgrywki solo. Trzeba mieć kompana.
„Top Gun” ponad „Furię”
Największym winowajcą jest okrutnie toporne sterowanie, które w połączeniu z diabelnie niewygodnym dżojstikiem Atari 2600 zamienia rozgrywkę w męczarnie i walkę z własnym pojazdem. W miarę sensownie wypadają jeszcze bitwy powietrzne, w których samolot porusza się sam, a my sterujemy wyłącznie kierunkiem lotu, ale jazda czołgiem jest na tyle upierdliwa, że skutecznie zniechęca do dalszej zabawy. Wiele do życzenia pozostawia również oprawa wizualna, ale na to należy mimo wszystko przymknąć oko ze względu na wiek produkcji i fakt, że zmieściła się wyłącznie na dwukilobajtowym kartridżu.
Nie te czołgi
O ile uważam, że takie Adventure warto sprawdzić nawet dzisiaj, tak już Combat traktowałbym wyłącznie w ramach ciekawostki. Piszę to z żalem, bo spoglądałem na ten tytuł ze sporą nadzieją na przyjemną i beztroską strzelankę w najczystszej postaci. Okazało się to doświadczeniem zgoła frustrującym, choć głównie w przypadku czołgów. Podniebne akrobacje samolotami wciąż potrafią sprawić nieco frajdy, ale każda rozgrywka nimi wygląda w zasadzie tak samo. Niemniej rozumiem, że w momencie premiery mógł to być naprawdę smakowity kąsek za sprawą różnorodnych trybów i mimo wszystko dużą wolnością oddaną w ręce gracza.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!