Copycat – recenzja (PC). Nie kupuj kota w worku

Gra dostępna na:
PC
Copycat - grafika główna

Trzy lata temu w moim domu pojawiła się mała, puchata kulka rasy kociej. Przeczytałem kiedyś teorię, że koty zarażają ludzi pasożytem, który zapewnia im ich pełne oddanie i wieczną miłość. Śmiem w to uwierzyć, bo na przestrzeni tych kilku lat mój kot kompletnie zawładnął moim życiem. Co gorsza, jego wpływ przenosi się również na moje growe wybory. W Stray przepadłem bez pamięci, Little Kitty, Big City obserwowałem z niemałym zainteresowaniem, a w końcu również niezależny Copycat musiał znaleźć się na moim dysku. W końcu to kolejna gra, w której obejmujemy kontrolę nad najdoskonalszym stworzeniem na Ziemi.

Stray w domu

Jest to jednak produkcja zdecydowanie bardziej przyziemna od wyżej wymienionych. Brak to zamieszkałego przez roboty, cyberpunkowe miasta, a ton samej historii jest zdecydowanie poważniejszy, bo traktujący o relacji staruszki z adoptowaną kotką Dawn. Poza kocią protagonistką, jedynym, co łączy Copycat z powyższymi, jest poniekąd gatunek – to bowiem eksploracyjna przygodówka, w której nie robimy zbyt wiele, oprócz zwiedzania lokacji i sporadycznego odhaczania co jakiś czas wyjątkowo prostych QTE. Mruczkowych amatorów z pewnością urzeknie oddanie chaosu siedzącego w kocich głowach i ich licznych psot, ale niestety jest to kropla miodu w beczce dziegciu.

Copycat - wyglądanie
Copycat ma również nieco bardziej urocze momenty i mimo wszystko całkiem nieźle oddaje kocią ciekawskość.

Niespełnione ambicje

Problem w tym, że całość wykonano kompletnie bez polotu. Wprawdzie lokacje są całkiem różnorodne, bo, poza wnętrzem domu naszej opiekunki, odwiedzimy również sąsiedztwo czy pobliski park, ale wszystkim tym miejscom kompletnie brak jest charakteru, a niekiedy nawet logiki. By nie być gołosłownym, w jednej z dynamiczniejszych scen pościgowych (takie też tutaj są, nieco odświeżając formułę), kiedy mamy gonić za odjeżdżającym samochodem, trasa, którą ten przed chwilą pokonał, usiana jest głazami, balami siana i najrozmaitszymi innymi przedmiotami, które najwidoczniej zmaterializowały się po przejeździe auta.

Nie pomaga też fakt, że Copycat jest pod względem technicznym niesamowicie wręcz toporne. Nie mówię już nawet o niezbyt urodziwej oprawie graficznej – to gra niezależna, więc można to poniekąd wybaczyć, ale niestety o samej rozgrywce. Dopóki poruszamy się wyłącznie po ziemi, jest dobrze, ale jeżeli postanowimy wykonać skok lub wskoczyć na jakiś element otoczenia, uwidaczniają się koślawe i niepokrywające się z geometrią poziomów animacje. O tym, jak bardzo bezwładne i nieprzyjemne jest skakanie, nawet nie chce mi się rozwodzić. Tyle dobrego, że same animacje sterowanej przez nas kotki wypadają naprawdę nieźle i realistycznie.

Copycat - polowanie na kiełbaskę

Fabularna dwubiegunowość

Copycat uratować mogła jedynie historia. Przemyślana i dobrze poprowadzona mogła skłonić do wybaczenia technicznych niedociągnięć. Faktycznie jest w niej potencjał, bo pojawiają się tu wątki samotności wśród emerytów, problemów rodzinnych czy nawet lekkomyślności w podejmowaniu decyzji o adopcji, więc w rękach sprawnego scenarzysty mogłoby się to przerodzić w walącą po nerach i zmuszającą do przemyśleń opowieść. Udało się to tylko połowicznie, bo scenariusz Copycat jest równie toporny, co jego mechaniki, a przede wszystkim zwyczajnie nieinteresujący. To produkcja, której historia ciągnie się niemiłosiernie pomimo trwania zaledwie trzech godzin, a jednocześnie paradoksalnie gna na złamanie karku, nie pozwalając zbytnio przywiązać się do jej bohaterów. Dziwnym rozwiązaniem jest także towarzyszący grze narrator-przyrodnik, opisujący nasze przygody. Wypada to dziwacznie i uważam, że lepiej byłoby gdyby twórcy pozostali przy samych napisach, które pojawiają się na otoczeniu i reprezentują często sarkastyczne myśli Dawn.

Nie kupuj kota w worku

Copycat stał się dla mnie bolesnym zawodem. Głównie przez to, że drzemiący w nim potencjał jest wyraźnie widoczny. Nie brak tu momentami prześlicznych ujęć, niezłej muzyki czy interesujących wątków, ale wszystko to albo nie zostało odpowiednio rozwinięte, albo jest przyćmiewane technologiczną cienizną. Początkowa radość z możliwości pobiegania kotem i popsocenia sobie, chociażby absolutną destrukcją rolki papieru toaletowego, szybko ustępuje zatem znużeniu, a niekiedy nawet frustracji. Lepiej pobawić się z prawdziwym kotem.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Pirate PR.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.
Scroll to top