Final Fantasy się zmieniło. Drastycznie i w kierunku, którego w życiu bym się nie spodziewał. Nie mówię tu tylko o mocnym ukierunkowaniu „szesnastki” pod zachodniego odbiorcę i czerpaniu inspiracji z „Gry o Tron” i „Wiedźmina”, ale również o tym, że to pierwsza odsłona serii, której w żadnym razie nie można przypiąć łatki jRPG-a. Jakkolwiek byście się nie dwoili i nie troili, Final Fantasy XVI to po prostu produkcja RPG, zrywająca w wielu miejscu z klasycznymi motywami, obecnymi w serii od dziesiątek lat, choć nie będąca w stanie pozbyć się do końca „japońskości”. Całe szczęście, bo choć wiąże się to z licznymi problemami, przy okazji dodaje całości tony charakteru.
Gra o Kryształ
Scenarzyści zabierają nas do wzorowanej na średniowiecznej Europie Valisthei, krainy składającej się z dwóch kontynentów – Sztormu i Popiołu. Pierwsze paralele do „Wiedźmina” można dostrzec już w konstrukcji samego świata. Valisthea zamieszkiwana jest w zdecydowanej większości przez zwykłych ludzi, spośród których zaledwie garstka posiada zdolności magiczne, nadawane im przez dosłownie górujące nad stolicami królestw Matczyne Kryształy. Nosiciele, bo tak są obraźliwie określani, nie piastują jednak wysokich stanowisk w politycznej machinie Valisthei. Wręcz przeciwnie, są traktowani niczym bestie, nadaje się im piętno, tym samym ich zniewalając, i wykorzystuje do najcięższych prac.
Wyjątkiem są Dominanci, którzy, choć władają magią, stanowią również ziemskie ucieleśnienie Eikonów (zastępujących tu summony), starożytnych istot, dających swoim naczyniom niesamowite mocne, zdolne do niszczenia całych armii. Clive Rosfield, główny bohater gry, nie jest jednym z nich. Feniks, obecny w rodzie od pokoleń, ku zawodowi jego matki, zamieszkał w ciele jego młodszego brata, Joshui. Ten dał mu jednak swoje błogosławieństwo, nadając mu magiczne moce, by mógł stać się jego Pierwszą Tarczą. Wszystko trafia jednak szlag, kiedy królestwo Rosalii w wyniku zdradzieckiego spisku zostaje najechane i podbite, Joshua zostaje zamordowany w walce Eikonów, a sam Clive pojmany i zniewolony na kolejnych trzynaście lat, w których trakcie nieustannie rośnie w nim pragnienie zemsty.
Nie spać, zwiedzać!
Jeżeli wydaje się Wam, że to długi wstęp, to uprzejmie ostrzegam, w samej grze trwa to wszystko dobrych kilka godzin, w których trakcie akcja rozwija się z prędkością średnio ruchawego ślimaka. „Gra o Tron” to świetna inspiracja, której echa nieustannie rozbrzmiewają w Final Fantasy XVI, ale twórcy widocznie nie wiedzieli do końca, jak je wykorzystać. W efekcie otrzymujemy masę politycznych roszad i intryg, którym brak jest jakiejkolwiek finezji lub polotu. Na potrzeby gry stworzono aż 11 godzin przerywników filmowych, które w większości są zwyczajnie nudne. O ile cierpiący na podobny problem Metal Gear Solid 4: Guns of the Patriots ujmował abstrakcyjnymi pomysłami i absurdalną wręcz ilością patosu, Final Fantasy XVI wypada pod tym względem blado, więc zdecydowanie zbyt często odczuwałem chęć sięgnięcia po telefon.
Boli to tym bardziej, że obrady i królewskie zgromadzenia notorycznie odrywają od niepomiernie ciekawszej historii samego Clive’a, usiłującego zniszczyć wszystkie Matczyne Kryształy, by zastopować rozwój wyniszczającej krainę plagi, a przy okazji wyzwolić Nosicieli i stworzyć świat, w którym „każdy może żyć i umierać na własnych warunkach”. Wątek ten, choć momentami straszący fabularnymi zapychaczami, poprowadzono naprawdę zgrabnie, ubogacając go plejadą charyzmatycznych bohaterów, których trudno jest nie polubić. Personalny poziom tej historii stanowi jedną z największych zalet Final Fantasy XVI i gwarantuję, że w trakcie zabawy będzie przejmować się losami jej bohaterów i kibicować im na każdym etapie ich podróży.
Powaga sytuacji
Z ulgą odetchną przy tym osoby zawiedzione przez Final Fantasy XV. Do lamusa odszedł nieco głupkowaty klimat i boysbandowy styl. Final Fantasy XVI to produkcja zdecydowanie bardziej stonowana, a w kontekście poprzednich odsłon serii wręcz grobowo poważna. Wprawdzie znalazło się miejsce dla kilku gagów i przerośniętych kurczaków pełniących funkcję wierzchowców, ale o takich kwiatkach, jak „przebieranie chłopa za babę” z „siódemki”, memiczne śmianie się do nieba z „dziesiątki”, czy w końcu łowienie ryb i wcinanie zupek chińskich z „piętnastki” możecie zapomnieć. Więcej tu kontemplowania natury człowieczeństwa i różnorakich prób filozofowania, które wprawdzie potraktowano nieco po japońsku, więc wypada to dość łopatologicznie, lecz w ogólnym rozrachunku jest całkiem nieźle, a przy okazji nadaje przygodzie nieco posępnego charakteru, wzbogacanego przez nieustanne poczucie beznadziei otaczającego nas świata.
Kraina mlekiem i miodem płynąca
Sama Valisthea to miejsce całkiem zróżnicowanie. Większość czasu spędzamy tu pośród ciasnej zabudowy średniowiecznych miasteczek, trawiastych polan poprzetykanych polami uprawnymi i kojąco zielonych lasów. Prezentuje się to wszystko naprawdę prześlicznie, aczkolwiek boli fakt, że poza laniem kolejnych potworów i wykonywaniem fatalnie powtarzalnych zadań pobocznych (w zdecydowanej większości przyjmującej formę misji kurierskich i zbierania bobrzych tyłków) w zasadzie nie ma tu nic do roboty. Nie spodziewałem się, że Final Fantasy XVI będzie piaskownicą, w żadnym wypadku, ale Valisthea jest zwyczajnie martwa, co w kontekście gry RPG mocno wpływa na odbiór świata.
Final Fantasy XVI to slasher przebrany z RPG
Szczerze przyznam zatem, że żałuję, że Square Enix nie poszło o krok dalej i nie uczyniło z Final Fantasy XVI slashera na modłę Devil May Cry, bo w tej roli sprawdziłoby się zdecydowanie lepiej. Naprawdę dawno nie spotkałem się z równie miodnym, a jednocześnie nad wyraz przystępnym modelem walki. Jasne, brak tu finezji, a jego głębię zawstydza pierwsza lepsza kałuża, ale to, co wyprawia się na ekranie, to absolutny majstersztyk. Olbrzymia w tym zasługa zdobywanych stopniowo w trakcie rozgrywki mocy Eikonów, które pełnią tu funkcję znanych fanom „limit breaków”. Jednocześnie podpiąć możemy maksymalnie trzy z ośmiu dostępnych mocy, między którymi przełączać możemy się podczas walki przy użyciu jednego przycisku. Każdy z Eikonów pozwala na wybranie dwóch z czterech ataków specjalnych (każdy z nich można dodatkowo ulepszać za zdobywane po walkach punkty zdolności), więc w trakcie potyczek łącznie otrzymujemy ich sześć. Co to oznacza w praktyce? Przepiękny i jakże widowiskowy rozpiernicz.
Wrogowie dosłownie latają we wszystkie strony, a jeżeli dodać do tego możliwość „półprzemiany”, czyli w zasadzie wejście w tryb furii, zwiększającej naszą szybkość i zadawane obrażenia, a przy okazji regenerującej nasze życie, to w zasadzie trudno jest oderwać wzrok od ekranu, nawet jeżeli średnio wiemy, co tam też się u licha wyczynia. Smutno robi się niestety, kiedy wyprztykamy się ze wszystkich ataków specjalnych i, zanim te ponownie się naładują, zmuszeni jesteśmy do monotonnego klepania „kwadratu”. W trakcie potyczek z pomniejszymi przeciwnikami nie jest to może zbyt wielki problem, bo ci padają jak muchy, ale kiedy na naszej drodze stanie potężny boss, szybko dostrzeżemy, jak bardzo prostacki u podstaw jest to system walki.
Ja to bym trochę już powalczył…
Skutecznie wynagradzają to batalie (bo innego słowa po prostu nie można w tym miejscu użyć) z bossami, a już zwłaszcza kiedy mowa o innych Eikonach. Jeżeli tęsknicie za Asura’s Wrath, to myślę, że poczujecie się w ich trakcie jak w domu. Każda tego typu walka to kosmiczny (momentami dosłownie) i przerysowany do granic możliwości spektakl zniszczenia w akompaniamencie genialnej, ochoczo korzystającej z chórów ścieżki dźwiękowej. Nawet fakt, że w ich trakcie pojawiają się liczne (choć na szczęście niewymagające) QTE nie jest w stanie zahamować prędkości opadającej szczęki, kiedy na ekranie po mordach leją się dwa potwory wielkości góry. To przy tym jedyna szansa, by wcielić się w samego Eikona, więc chwała twórcom za to, że jej nie zmarnowali.
Wszystko byłoby świetnie, gdyby nie fakt, że Final Fantasy XVI ma olbrzymi problem z tempem. Liczba przerywników filmowych zdaje się momentami przytłaczać i wywołuje wrażenie, że w samej grze mało jest gry, nawet jeśli do jej ukończenia potrzeba 30-40 godzin (o ile pominiemy większość opcjonalnych questów i polowań na bestie). Co gorsza, choć część wyreżyserowana została naprawdę świetnie, zdecydowana większość dialogów mimowolnie cofa gracza do czasów PlayStation 3, prezentując sztywno stojących naprzeciw siebie bohaterów. Tyle dobrze, że zazwyczaj rozmowy te są udźwiękowione, aczkolwiek poza głównymi zadaniami sporadycznie natknąć można się na nieme dialogi. Final Fantasy XVI poczyniło olbrzymi krok kierunku zachodniej jakości (przynajmniej pod względem technologicznym), ale nadal miejscami wyraźnie widać japoński rodowód.
Pięknie, lecz koślawo
Przyczepić natomiast nie mogę się do oprawy graficznej – jest zwyczajnie prześliczna. Widoki potrafią zapierać dech w piersiach. Jasne, nie zawsze jest równie cudownie i w późniejszych etapach historii wędrujemy przez zdecydowanie zbyt dużą liczbę kanionów i przesmyków, ale kiedy tylko z nich wychodzi, a przed naszymi oczami ukazuje się przepiękna panorama, zachwyt natychmiast ustępuje miejsca znużeniu. Żal zatem, że większość lokacji to w zasadzie szerokie rynny, a całość przybiera formę półotwartego świata z koniecznością zmiany miejsca pobytu poprzez mapę. Tyle dobrego, że czasy ładowania praktycznie nie istnieją, więc trwa to zaledwie chwilę, ale wciąż wolałbym, by rozwiązano to nieco inaczej.
Najbardziej rozczarowującym elementem Final Fantasy XVI jest natomiast optymalizacja. Do wyboru oddano graczom dwa tryby – jakości i klatkażu. Ten pierwszy blokuje liczbę wyświetlanych klatek na poziomie 30., ten drugi natomiast, przynajmniej teoretycznie, podwaja tę wartość. Teoretycznie, bo zazwyczaj klatkaż śmiga w górę i w dół, kalecząc oczy nagłymi przycinkami, często niezależnie od tego, w jak bardzo zamkniętym lub otwartym środowisku jesteśmy. Różnica w jakości grafiki jest przy tym znikoma, ale na chwilę obecną i tak warto rozważyć wybór niższej liczby klatek, za to z ich większą stabilnością. Co ciekawe, problem ten znika w zasadzie kompletnie w trakcie walk z bossami. Pomimo spektakularnych i pełnych rozbłysków oraz wybuchów batalii, Final Fantasy XVI śmiga w 60 FPS bez najmniejszego zająknięcia.
Japonia na zachodnią modłę
Przyznam, że mam olbrzymi problem z oceną najnowszego Finala. Z jednej strony to naprawdę kapitalna produkcja z intrygującą historią i miodnymi walkami. W dodatku jest to pierwsza odsłona serii, którą ogrywać możemy w naszym ojczystym języku (z tylko drobnymi wpadkami). Z drugiej strony jednak trudno jest mi nie odnieść wrażenia, że Final Fantasy XVI, zamiast aspirować do miana gry RPG, powinno było skupić się na byciu slasherem. Rozwinięcie nieco zbyt prostackiej walki i przycięcie czasu trwania gry do kilkunastu godzin poprzez wywalenie zbędnych zapychaczy sprawiłoby, że całość prezentowałaby się dużo korzystniej, a i może problemów z działaniem udałoby się w ten sposób pozbyć. Nie zmienia to jednak faktu, że Final Fantasy XVI to solidna pozycja, nawet jeśli jej kierunek może nie przypaść do gustu dotychczasowym fanom serii.
Jeżeli nadal nie jesteście przekonani, to koniecznie posłuchajcie recenzji Final Fantasy XVI w TrójKast #046 – Strzykwa ft. Yohokaru.