Ostatnią rzeczą, która powinna Wam przyjść do głowy na myśl o grze platformowej, jest ryba. Po pierwsze, ryby średnio radzą sobie ze skakaniem po platformach. Po drugie, wodne poziomy w grach nie należą zazwyczaj do ulubionych etapów graczy. Millennium Interactive stwierdziło jednak, że absolutnie genialnym pomysłem będzie wzięcie tych trzech rzeczy – ryby, platformowania i wodnych poziomów – i połączenie ich ze sobą, dorzucając do tego sporą garść czynnika X, którym w tym wypadku okazała się masa humoru. Efektem tego absurdalnego przedsięwzięcia jest James Pond: Underwater Agent.
W tajnej służbie Jej Królewskiej Ości
Fabuła, jak to w przypadku produkcji z tamtych lat bywa, jest bzdurna. Ot, zmutowany poskoczek mułowy (taka rybka) zostaje zaciągnięty do służby Jej Królewskiej (M)ości, by walczyć z zagrożeniami ekologicznymi, inicjowanymi przez złowrogiego Doktora Maybe. Jeżeli w Waszej głowie po usłyszeniu tych nazw zapaliło się kilka lampek, to owszem, James Pond jest jawną parodią najsłynniejszego brytyjskiego szpiega – Jamesa Bonda. Humor to zdecydowanie największa zaleta gry Millennium Interactive. Nawiązania do 007 widać praktycznie na każdym kroku, chociażby w tytułach kolejnych misji, na które zostajemy wysłani. Naprawdę trudno jest się tu nie uśmiechnąć.
Staw to za mało
Żal zatem, że pod każdym innym względem tytuł ten wypada raczej przeciętnie. Pierwsze wrażenia są jednak zaskakująco pozytywne. Urocza oprawa graficzna i głupkowata muzyka w połączeniu z absurdalnym zarysem fabularnym momentalnie ujmują, ale niestety im głębiej, tym gorzej. James Pond: Underwater Agent, choć posiada jej elementy, nie jest do końca platformówką. To w pewnym sensie dwuwymiarowa strzelanka, w której pokonujemy stojących nam na drodze przeciwników przy pomocy bąbelków powietrza. Walka jest jednak całkowicie opcjonalna, bo faktycznym celem bohatera jest wykonanie zadania.
Każda z dwunastu dostępnych misji opiera się przy tym o bardzo podobny schemat – znajdź coś na planszy i dostarcz odpowiednią tego ilość do wyznaczonego miejsca. Mogą to być klucze, którymi otworzymy klatki z zamkniętymi w środku krabami, bomby potrzebne do zatopienia platformy wiertniczej, czy też grzebienie dla okolicznych syren. Brzmi prosto, ale dokonanie tego przy jednoczesnym omijaniu różnorakich zagrożeń często okazuje się dość wymagające, zwłaszcza na późniejszych etapach gry. Pomocne okazują się rozmaite przedmioty o przydatnych właściwościach, jak chociażby redukujący obrażenia cylinder, ale zginąć nadal jest tu nadzwyczaj łatwo, a w przypadku utraty wszystkich żyć trzeba rozpocząć przygodę od nowa.
W obliczu śledzi
To dość problematyczne, ponieważ późniejsze etapy to istna rzeźnia, wymagająca nie tylko dużego refleksu, ale także sporej dozy szczęścia. Przeciwnicy dosłownie potrafią pojawić się niekiedy dokładnie tam, gdzie akurat się znajdujemy, a część z nich jest w stanie wyzerować nasz pasek zdrowia w ułamku sekundy. Dodajcie do tego fakt, że część z nich jest niewidzialna, a niektóre z leżących na dnie przedmiotów również mogą okazać się śmiertelne, by zrozumieć, dlaczego pod koniec przygody poczucie niesprawiedliwości nie odstępowało mnie ani na krok.
Swoją cegiełkę do budującej się wewnątrz irytacji dołożył także fakt, że rozmieszczenie przedmiotów na planszy jest kompletnie losowe, więc możecie zapomnieć o tym, że nauczycie się gry na pamięć. James Pond: Underwater Agent wymusza na graczu eksplorację, wliczając w to lokacje ponad powierzchnią wody. Jeżeli wydaje Wam się, że chociaż tam można nieco odetchnąć, to srogo się mylicie, bo są to jedne z najbardziej irytujących momentów w całej grze. James nie tylko bezustannie podskakuje w miejscu, utrudniając tym samym wyczucie odpowiedniego momentu na wykonanie skoku, ale też roi się tam od przeciwników, a gdyby tego było mało, to bohaterowi bez przerwy ubywa zdrowia. Tyle dobrego, że po powrocie pod powierzchnię jego poziom powraca do stanu sprzed wyskoczenia na ląd.
Licencja na zarybianie
Powiedzenie, że się zawiodłem, byłoby jednak sporym nadużyciem. Po James Pond: Underwater nie spodziewałem się absolutnie niczego. Nie dlatego, że z miejsca zakładałem, że będzie to doświadczenie raczej z rodzaju tych przykrych, ale raczej poprzez fakt, że kompletnie nic o tej produkcji nie wiedziałem. Fakt, gra na późniejszych etapach staje się mocno irytująca, ale jej pierwszą połowę spędziłem, wesoło rechocząc, strzelając z bąbelków do żab i szczupaków, a przy okazji układając w głowie liczne gry słowne z rybami w roli głównej. To bez dwóch zdań ciekawa i unikatowa pozycja, którą warto jest sprawdzić, dla samego absurdalnego pomysłu, ale należy nastawić się, że mimo przyjaznych początków James Pond: Underwater Agent nie bierze jeńców.
Jeżeli nadal nie jesteście przekonanie, to koniecznie posłuchajcie recenzji James Pond: Underwater Agent w TrójKast Retro #005 – Wilkommen.