Ostatnio, przeglądając TikToka, natrafiłem na przeuroczą teorię, mówiącą, że Mario i Luigi mają trzeciego brata, parającego się fachem medycznym. Mowa oczywiście o doktorze Mario, który po raz pierwszy pojawił się w grze, o której właśnie czytacie, czyli Dr. Mario. Ile ma to wspólnego z prawdą? Najpewniej niewiele, bo oficjalnego potwierdzenia tych rewelacji nie ma, choć natknąć można się na cytat Shigeru Miyamoto, z którego wynika, że bohater gry jest konowałem bez licencji. Na całe szczęście ten, zamiast szkodzić ludziom, leczy ich smutek uśmiechem.
Stara mechanika w nowej odsłonie
Dr. Mario to w końcu wariacja na temat Puyo Puyo, czyli tetrisopodobnej produkcji, polegającej na łączeniu glutków o tych samych kolorach i „znikając” je po utworzeniu czterokrotnego połączenia. W wersji Nintendo zamiast wspomnianych glutków mamy dwukolorowe tabletki, a na planszy znajdziemy wirusy o korespondujących barwach. By przejść do kolejnego poziomu, musimy – jak pewnie się domyślacie – unicestwić je wszystkie, łącząc je wraz z odpowiednią liczbą piguł. Warto tu nadmienić, że wersja na Game Boya została odarta z NES-owskich kolorów, zastąpionych przez czerń, biel i kratkę. Wizualnie boli, ale wciąż jest ładnie i przynajmniej gra pozostaje czytelna.
Przede wszystkim jednak Dr. Mario pomimo tej zmiany w edycji przenośnej oraz upływu lat nadal wciąga jak głupi. Nie powinno być to zaskoczenie dla nikogo. Formuła Tetrisa oraz jego pochodne są w końcu nieśmiertelne, a sam protoplasta już lata temu udowodnił, że potrafi wessać graczy tak mocno, że po skończonej sesji doznawać będą halucynacji wzrokowych. O ile w przypadku Dr. Mario te raczej są Wam nie groźne, to nadal myśl o kolejnym tango z wirusami powinna jawić się wyjątkowo nęcąco.
W końcu to niesamowicie prosta produkcja, w której poza wskazywaniem gdzie spać mają kolejne pigułki, możemy je wyłącznie obracać i ewentualnie przyśpieszyć ich spadanie. Nic więcej do szczęścia nie potrzeba, a to właśnie ten minimalizm sprawia, że bezproblemowo można wyjąć konsolkę w autobusie i zaliczyć poziom lub dwa, nim dojedziemy do kolejnego przystanku. Przynajmniej na początku, ponieważ wraz z kolejnymi levelami poziom trudności drastycznie rośnie – wirusów jest więcej, a pigułki spadają szybciej, więc nie ma zbyt wiele czasu, by się zastanowić nad najlepszym ruchem. Satysfakcja z zaliczenia kolejnej planszy rośnie natomiast proporcjonalnie do poziomu trudności.
Piguła szczęścia
Jedno jest bowiem dla tego typu gier pewne. Oprawa może być odarta z kolorów, a muzyka kaleczyć uszy „gejmbojowym” skrzypieniem, ale jeżeli rozgrywka jest dobra i satysfakcjonująca, to nie cała reszta nie ma najmniejszego znaczenia. Dr. Mario jest tego żywym przykładem, więc ja sam, choć zazwyczaj do podobnych spin-offów podchodzę z dystansem, nie mogłem się oderwać i gdyby nie zatrzęsienie innych gier do ogrania, pewnie z chęcią umówiłbym się na kolejną wizytę.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!