Kickback Slug: Cosmic Courier – recenzja (Switch). W kosmosie nikt nie usłyszy twojego pierdu

Gra dostępna na:
PC
SWITCH
Kickback Slug - grafika główna

Ślimak pierdzi w kosmosie. Naprawdę chciałbym być w sali konferencyjnej Kittens in Timespace, kiedy sprzedawano pomysł na Kickback Slug: Cosmic Courier. No, dobra, jestem Wam winny przeprosiny i sprostowanie. Tytułowy ślimak wcale nie pierdzi, tylko porusza się przy pomocy wywoływanego przez jego broń odrzutu, ale towarzysząca temu zielonkawa chmurka przypomina raczej pierdzenie, a i całość zyskuje przy tym pewnej memiczności. Na tym jednak cały urok gry się kończy, bo choć Kickback Slug: Cosmic Courier miał potencjał stania się przyjemnym rozweselaczem, to kompletnie go zaprzepaścił.

Przynajmniej jest ładnie

Mamy tu do czynienia z tytułem tak absolutnie nijakim, że pisanie jego recenzji staje się wręcz katorgą. Ani tu zbytnio ponarzekać, ani powychwalać. Kickback Slug: Cosmic Courier jest właśnie jak ten ślimak – po prostu istnieje. Jednak choć przybrany został zachęcająco wyglądającą muszelką, to pod nią nie kryje się nic nazbyt interesującego. Największym plusem jest zdecydowanie oprawa graficzna. Plansze i sprite’y postaci prezentują się ładnie (aczkolwiek i to bez szału), a wprowadzający film napawa nadzieją, budząc skojarzenia z serialem „Rick i Morty”. Dalej niestety jest tylko… No, nawet nie gorzej, po prostu bardziej nijako.

Kickback Slug - korytarz
Mniej więcej takie widoki będą cieszyć Wasze oczy przez większość gry.

Emocje jak na wyścigach ślimaków

Rozgrywka sprawia pozory ciekawej, opierając się na mechanice jedzenia zupy widelcem. Ślimak, czyli główny bohater, jak to ślimak, nie jest zbytnio ruchawy. Jedyną opcją poruszania się pozostaje właśnie wspomniany wcześniej odrzut z dzierżonej przez niego broni. Działa to niczym jetpack, ale z tą różnicą, że tutaj poruszamy się w kierunku, w którym celujemy. Sprawia, że możemy albo unosić się w powietrzu, albo strzelać. Dodatkowo każdy wystrzelony pocisk również odrzuca nas do tyłu, toteż prowadzenie walki czy strzelanie do różnorakich przełączników wcale nie należy do najłatwiejszych, żeby nie powiedzieć przyjemnych. Do sposobu poruszania trzeba się przyzwyczaić, ale po kilku chwilach powinniście być w stanie całkiem nieźle nawigować między przeszkodami.

Psikus polega na tym, że w przeważającej większości poziomów w zasadzie nie ma pomiędzy czym nawigować. Kolejne etapy to w zasadzie niezbyt skomplikowane korytarze, w których od czasu do czasu natrafimy na przeciwnika lub przeszkadzajkę w postaci chociażby morderczego lasera czy jeziora lawy. Ich ominięcie jest natomiast na tyle proste, że dotarcie do końca rzadko kiedy zajmuje dłużej niż minutę, a zdarza się, że poziom kończy się w dosłownie kilka sekund. Czas rozgrywki wydłużają wprawdzie rozsiane po lokacjach zagubione paczki (fabularnie to właśnie je, jako kosmiczni kurierzy, mamy odzyskać), ale nie dają one absolutnie niczego sensownego, więc to zbieranie dla samego zbierania. Każdy z pięciu podzielonych na dziesięć etapów światów wieńczy natomiast walka z bossem. Jest to zdecydowanie najlepsze, co gra ma do zaoferowania. Nie są jakoś spektakularnie dobre, często zbyt chaotyczne, ale nadal lepsze to niż kolejny bezpłciowy korytarz.

Kickback Slug - yeti

W kosmosie nikt nie usłyszy twojego pierdu

O fabule czy oprawie dźwiękowej szkoda się nawet rozpisywać. Pierwsza ogranicza się wyłącznie do intra, druga natomiast istnieje, nic więcej. Ja naprawdę chciałbym rozpisać się jakoś bardziej, coś odrobinę poanalizować, ale Kickback Slug: Cosmic Courier pod względem zawartości wypada naprawdę słabo. Dość powiedzieć, że całość ukończyć da się w niecałe dwie godziny. Grałem w swojej karierze w wiele złych gier, ale nigdy nie czułem przy nich, bym zmarnował swój czas. Zawsze była to jakaś nauka czy chociaż możliwość docenienia innych, lepszych tytułow. Kickback Slug: Cosmic Courier odebrał mi natomiast dwie godziny życia, nie oferując niczego w zamian. Zero radości, zero wściekłości, zero przemyśleń. Nie ma tu niczego, więc jeżeli w 2007 roku nie kandydowaliście na prezydenta miasta Białegostoku, odpuśćcie.

Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!

Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie aPriori Digital.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.
Scroll to top