Gdy tylko w lutym ogłoszono Klonoa: Phantasy Reverie Series, zaniosłem się szczęśliwym płaczem na cały dom. Seria gier o podróżniku wśród snów jest wyjątkowo bliska memu sercu. Choć z rezultatu prac Bandai Namco jestem zadowolony, poczułem w powietrzu pewną aurę niepewności.
Pies? Kot? A może królik?
Klonoa: Phantasy Reveries Series to produkcja, która zawiera w sobie dwie klasyczne gry. Klonoa: Door to Phantomile (1997, PS1) oraz Klonoa 2: Lunatea’s Veil (2001, PS2) to wschodnie platformówki o strukturze 2,5D, przejawiające fascynację motywami oniryzmu oraz skłonności do tworzenia atmosfery patosu, znanej chociażby z najcięższych fragmentów japońskich shonenów. Łącząc to ze spójnością i jakością stylistyki oryginalnych gier, mówimy tu o naprawdę nowatorskim projekcie, nawet w dobie dzisiejszych standardów. Zwłaszcza jeśli pomyślę o warstwie muzycznej, ponieważ nie ma miesiąca, w którym nie wróciłbym do pojedynczych, magicznych wręcz utworów z Door to Phantomile oraz Lunatea’s Veil.
Choć ten prosty, wręcz encyklopedyczny opis pozwala zrozumieć rodowód gry, to wartą wyjaśnienia jest też jej struktura 2,5D. Na oryginalnym PlayStation prym wiodły pozycje trójwymiarowe, mimo iż dzisiaj nie zestarzały się one z taką gracją, jak właśnie Klonoa: Door to Phantomile. Tytuł od Bandai Namco wykorzystuje więc ograniczenia sprzętu na własną korzyść, przedstawiając lwią część rozgrywki w dwóch wymiarach. Trzeci wymiar służy jedynie do pokazania tła oraz transportowania bohatera do następnych lokacji, zazwyczaj za pośrednictwem ruchomych platform.
Dlatego też nasz podróżnik wśród snów nie posiada zbyt wielu zdolności. Klonoa skacze, a w trakcie tej czynności może pomachać uszami, by utrzymać się w powietrzu kilka dodatkowych sekund. Prawdziwy potencjał tego bohatera wyłania się z jego pierścienia. Dzięki niemu, Klonoa może chwytać napotkanych przeciwników na drodze, by następnie się na nich odbić, lub rzucić nimi w dal bądź w głąb ekranu. To znacząco zwiększa wysokość potencjalnego skoku, a także daje pole do implementacji dość ciekawej logiki oraz pojedynków z antagonistami.
/
Remake czy remaster?
Muszę przyznać, że Klonoa: Phantasy Series Reverie to pierwsze takie odświeżenie, które zburzyło moje rozumienie pojęć remake oraz remaster. Podsumujmy – mamy więc gry identyczne względem oryginałów, tę samą ścieżkę dźwiękową oraz dubbing, a także niezmienione mechaniki podstawowych produkcji. Nawet pomijając jednak oczywiste podbicie rozdzielczości, różnice stają się widoczne gołym okiem.
Door to Phantomile oraz Lunatea’s Veil nigdy nie operowały tak żywymi barwami, jak robią to w 2022 roku. Oryginały były niewybaczalnie ciemnymi grami, którym zwiększenie jasności na telewizorze po prostu by nie pomogło. Interaktywne elementy otoczenia są teraz znacznie bardziej widoczne, a zastosowanie techniki cel-shadingu działa – zwłaszcza dla Door to Phantomile – niesamowite cuda. Choć w opcjach ujrzymy nawet tryb pikselowy, trudno wyobrazić mi sobie osobę, która się nań zdecyduje – tak ostro i ładnie prezentuje się teraz Klonoa: Phantasy Reverie Series.
Czym jednak byłby nowoczesny remaster, bez usprawnień dla dzisiejszych graczy? Ustawienie łatwego poziomu trudności sprawia, że postacie zabierają bohaterowi tylko ⅓ serduszka. Gdy tylko zginiemy w trakcie pojedynku z bossem, tytuł wprost podpowiada rozwiązania na ukończenie etapu. Nawet na normalnym poziomie trudności, w trudniejszych segmentach byłem zasypywany dodatkowymi szansami, bylebym przypadkiem nie musiał powtarzać etapu od nowa. To oraz przycisk do pomijania wszystkich cut-scenek są wyraźnymi sygnałami, iż Namco nabrało odrobinę niewiary w swój produkt.
Sen czy jawa?
Na tym poziomie trudności warto się chwilę zatrzymać. Klonoa: Phantasy Reverie Series jest zdecydowanie po tej łatwiejszej stronie piątej i szóstej generacji konsol. Swój pazur jednak – szczególnie pod koniec – ujawnia Klonoa 2: Lunatea’s Veil. Tytuł wprowadza bowiem pełną gamę nowych przeciwników, których używa do tworzenia zagadek logicznych. To również jest największa siła tych klasyków. Mechanika łapania postaci to nie tylko element zręcznościowy, lecz również podstawa do wytężenia mózgów graczy – zwłaszcza gdy chcemy skompletować wszystkie ukryte znajdźki.
Zostając jeszcze przy drugiej odsłonie – zręcznością należy wykazać się również w segmentach airboardowych. Jest rok 2001, więc sporty ekstremalne są w modzie. Choć te trójwymiarowe sekwencje były miłą odskocznią od pełnowymiarowych etapów, da się odczuć iż Lunatea’s Veil jest nieco zbyt długa na to, co ma sobą do zaoferowania. Zwłaszcza przez przydługie cutscenki, pełne opisanego wyżej patosu, czułem iż pozycja testuje moją gościnność. Co jest dość zabawne, bo ukończenie gry zajęło mi zaledwie 4 godziny.
Źródłem tego problemu jest jednak tempo, co pokazuje z kolei Door to Phantomile. Choć oryginał z 1997 obfituje wyłącznie w etapy platformowe, te są znacznie krótsze, bardziej konkretne w oferowanej zawartości. To sprawia, iż pierwszą odsłonę serii łatwo skończyć przy jednym posiedzeniu. Gra jest też krótsza – mi zajęła zaledwie trzy godziny, i nie zdążyła się znudzić. Opowieść w Door to Phantomile jest też nieco bardziej linearna, a i muzycznie tytuł stoi na znacznie wyższym poziomie niż Klonoa 2: Lunatea’s Veil.
Klonoa: Phantasy Reverie Series – czy warto?
219 złotych – taką kwotę Bandai Namco życzy sobie za Klonoa: Phantasy Reverie Series. W tej cenie dostajecie aż dwie klasyczne produkcje, których pełne ukończenie powinno Wam zabrać z życia około 10 godzin. Pozostaje tylko więc zapytać, czy rzeczywiście chcecie to zrobić. Zarówno Door to Phantomile, jak i Lunatea’s Veil to nowatorskie, wschodnie platformówki, których konstrukcja znacznie wyróżnia się na tle ich zachodnich rówieśników. Co prawda druga odsłona jest słabszą częścią tego zestawu, lecz to dalej bezpieczny sequel, który próbował rozszerzyć oryginalną formułę.
Jeżeli lubicie platformówki, a wszelką klasykę udało się Wam skończyć, Klonoa: Phantasy Reverie Series będzie świetnym zakupem. Z pewnością będziecie bawić się lepiej, gdy japońska twórczość działa kojąco na Wasze serduszka. Mało która seria platformówek budowała atmosferę tak, jak robiły to dzieła Bandai Namco. Jest to również bezpieczny remaster, który uwydatnia najlepsze aspekty tej dylogii, próbując ją ułatwić nowoczesnym graczom. Osobiście bawiłem się świetnie, choć po drodze Lunatea’s Veil mnie nieco wymęczyła. Nie zmienia to jednak faktu, iż to dalej zaskakująco świeże gry, którym zdecydowanie warto dać kolejną szansę.
Gameplay
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.