Jest taki fenomenalny, a jednocześnie niepomiernie pocieszny test na umiejętność kontrolowania swojego ciała – masowanie się po brzuszku przy jednoczesnym klepaniu się po głowie. Sztuka to niebywale trudna, ale przy odpowiednim skupieniu i treningu można dojść w niej do wprawy. Jeff Minter musiał być w niej mistrzem i zakładać, że podobny poziom wtajemniczenia w tę pradawną techniką dysponuje każdy gracz, więc absolutnie nikt z obsługą Laser Zone nie powinien mieć najmniejszego problemu.
Odwrócony Gridrunner
Pozwalam sobie na drobne uszczypliwości, ale faktem jest, że tytuł ten wcale do najłatwiejszych nie należy, ba, uznać można go za najtrudniejszy w dorobku Mintera. Na pewien sposób jest to odwrócona wersja Gridrunnera, w którym to jednym z zagrożeń na planszy były poruszające się u dołu i z lewej lasery. W Laser Zone to właśnie nad nimi obejmujemy kontrolę, a naszym celem staje się odpieranie nacierających w naszym kierunku hord kosmitów. Normalnie nie byłoby to jakimś wielkim problemem, bo nasze działka są całkiem żwawe, mogąc dodatkowo strzelać po ukosie, a nawet gdyby nam one nie wystarczyły, to zawsze poratować trzema czyszczącymi mapę z przeciwników zapperami.
Psikus polega jednak na tym, że – jak pewnie zdążyliście się już zorientować – każdy laser obsługujemy osobno, a kosmici atakują nas zarówno wertykalnie, jak i horyzontalnie (na późniejszych etapach potrafią nawet fruwać jak im się tylko żywnie podoba). Wybitnie łatwo jest się tu zatem zamotać i zwyczajnie skupić się zbyt mocno na jednym z nich, pozwalając tym samym przeciwnikom na odebranie nam życia. Pewnym remedium jest zaproszenie do zabawy drugiego gracza, który obejmie kontrolę nad jednym z działek i wspólne prucie do obcych. Punkty mogą być przy tym zaliczane osobno dla każdego lub kumulowane we wspólnej puli, więc rozwiązanie to zadowoli tak graczy kooperacyjnych, jak i tych żądnych rywalizacji.
Jeden laser, dwa promienie
Warto w tym miejscu nadmienić, że poszczególne wersje Laser Zone nieco się od siebie różnią. Ta na Commodore VIC-20 wizualnie wypada wprawdzie nieco gorzej (mowa tu nie tylko o grafice, ale również o bardziej skokowej animacji), ale paradoksalnie grało mi się w nią przyjemniej. Laser Zone na Commodore 64 z kolei działa już dużo płynniej i wygląda lepiej, lecz zdaje się jednocześnie odrobinę szybsze i przez to trudniejsze. Różnice idą jednak dalej. Przede wszystkim posiadacze VIC-20 do dyspozycji otrzymali skromniejszą liczbę poziomów, a jeżeli kupiliście grę w Wielkiej Brytanii, to dodatkowym utrudnieniem był fakt, że działka strzelały wyłącznie wtedy, kiedy na ich linii strzału znajdował się przeciwnik, co dodatkowo utrudniało rozgrywkę.
Klepiąc głowę, głaskać brzuszek
Laser Zone to bez wątpienia ciekawa propozycja, ale specyfika jej rozgrywki jest równie interesująca, co irytująca. Zdecydowanie nie jest to bowiem tytuł, który można odpalić i momentalnie wskoczyć w wir zabawy. Wymaga on nieco czasu, by przyzwyczaić swój mózg do operowania dwoma działami naraz, czyniąc przebrnięcie przez wszystkie poziomy sporym wyzwaniem. Jeżeli jednak się do tego zmusicie, to z pewnością da Wam to olbrzymią satysfakcję.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.