„To który, kurczę, jest synem kogo?”, aż chce się wykrzyknąć, śledząc historię tytułów najnowszego Layers of Fear i próbując zrozumieć, czym w zasadzie ta produkcja jest. Pozornie wydawać by się mogło, że odpowiedź na to pytanie jest wybitnie wręcz prosta. Oczywiście, że remake lub ewentualnie jakaś antologia! W końcu w zestawie zawarte są oryginalne Layers of Fear z dodatkiem Inheritance oraz Layers of Fear 2. Całość ubrano jednak w szkatułkową formę, czyniąc każdą z tych historii dziełami pewnej pisarki – głównej bohaterki gry, przybywającej do opuszczonej latarni morskiej, by tam dokończyć pracę nad swoimi książkami. Każda z poprzednich gier z serii to osobna powieść, a antologię wzbogaca dodatkowa powieść, poświęcona znanej fanom oryginału muzyczce. Czy jest to zatem remake? Może sequel? Duże rozszerzenie? Rozbudowana antologia? Cóż, wszystko po trochu.
Chodź, pomaluj mój świat
Status Layers of Fear jest równie ulotny i wolny do interpretacji, co opowiadane w nim historie. To w końcu produkcja, którą złośliwie określa się często mianem „symulatora chodzenia”, a więc gra nastawiona na opowiedzenie graczowi intrygującej opowieści, pozostawiając przy tym w jego rękach poskładanie jej strzępów do kupy (zdecydowanie pomagają w tym polskie napisy). Niesamowicie trudną sztuką jest poprowadzenie tego typu historii w taki sposób, by nie okazała się zbyt mętna, ale jednocześnie nie była nazbyt czytelna, przez co przewidywalna. Twórcy muszą znaleźć odpowiedni balans między tymi dwoma punktami, żeby złapać zainteresowanie gracza. W końcu bez haka w ustach odbiorcy Layers of Fear byłoby zaledwie ładnie wyglądającym spacerniakiem.
W zasadzie perfekcyjnie udało się to twórcom już momencie ich debiutu w gatunku. Oryginalne Layers of Fear opowiada fascynującą opowieść uznanego malarza, popadającego w coraz to większy obłęd, próbując namalować swoje magnum opus. W trakcie kilkugodzinnej opowieści snujemy się po jego domu, poznajemy coraz to bardziej traumatyczne i wręcz patologiczne wydarzenia z historii zamieszkującej go rodziny, tym samym coraz mocniej zagłębiając się w otchłani szaleństwa. Emocje i obłęd bohatera powoływane są do życia poprzez ciągle zmieniające się lokacje, sprawiające, że ten niezbyt pokaźnych rozmiarów dworek bezustannie zaskakuje i zdaje się wręcz nie mieć końca. Spora w tym zasługa częstego grania kartą „przestrzeni niemożliwej”, pozwalającą chociażby sprawić, że drzwi, którymi weszliśmy, znikają za naszymi plecami, a kolejne korytarze wiją się i rozciągają, jakby oderwane od fizycznego świata.
Potwór z bajki
Zabieg ten skutecznie wykorzystywany jest zresztą w każdej kolejnej odsłonie serii. Dodatek Inheritance pozwala chociażby spojrzeć na te same wnętrza z perspektywy dziecka. Meble nagle stają się gargantuicznie wielkie, zabawki ożywają na naszych oczach, a cienie niemalże czekają, by nas zaatakować. Sama opowieść, traktująca o tych samych wydarzeniach z perspektywy kilkuletniej córeczki, jest zdecydowanie bardziej depresyjna, choć finalnie mniej angażująca niż oryginał. Mimo to świetnie zobrazowano w nim strach małego dziecka i to, jak mogą być przez nie odbierane napięcia między rodzicami.
Zaskakująco dobrze wypada natomiast ostatni rozdział tej opowieści, zatytułowany The Final Note. To głównie dla niego warto sięgnąć po najnowsze Layers of Fear, nawet jeżeli serię zdążyliście poznać przez ostatnie lata od podszewki. The Final Note wypełnia lukę w opowieści, ukazując perspektywę największej, jak mogłoby się wydawać, ofiary całej tej sytuacji – żony, która w wyniku wypadku musi zmagać się z niepełnosprawnością i nieustającym bólem. Jej opowieść pięknie domyka malarską trylogię, przy okazji rzucając na nią zupełnie nowe światło. Okazuje się bowiem, że to, co do tej pory braliśmy za pewnik, niekoniecznie nim jest, a historia Layers of Fear, podobnie jak życie, pełna jest odcieni szarości. Całość tworzy wybitnie wręcz zgrabną i zachęcającą do interpretacji opowieść, która – jestem przekonany – pozostanie z Wami na długie lata.
Aktor reklamowy
Tego samego powiedzieć nie mogę niestety o pełnoprawnej kontynuacji. Twórcy postanowili nie zmieniać w swoich grach niemalże nic, zatem Layers of Fear 2 jest dokładnie tą samą wydmuszką, co w dniu premiery. Interesujący pomysł na osadzenie akcji gry w trzewiach obłędnie wręcz pięknego, transatlantyckiego liniowca i wrzucenie gracza w skórę ekscentrycznego, zatracającego się w odgrywanych rolach aktora miał olbrzymi potencjał, o czym przekonują sceny z jego przeszłości. Niemniej, w przeciwieństwie do oryginału, scenarzystom nie udało się znaleźć odpowiedniego balansu. Historia jest niesamowicie mętna i momentami zwyczajnie przekombinowana, a dorzucone wątki paranormalne odbierają graczowi poczucie, że jest to w pewnym sensie stadium ludzkiej psychiki. W efekcie Layers of Fear 2 nie potrafi zaangażować, stając się, już bez złośliwego przekąsu, zwykłym symulatorem chodzenia.
Nie tylko spacer
Niezmienną siłą wszystkich tych opowieści jest natomiast fakt, że Layers of Fear, choć nie stroni od pomniejszych straszaków, straszy przede wszystkim atmosferą. Wymykające się racjonalnemu myśleniu lokacje w połączeniu z doskonale budującą atmosferę zaszczucia oprawą dźwiękową i przytłaczającą swoim ciężarem historią sprawiają, że poczucie niepokoju nie odstępuje nas nawet na krok. Średnio udane są natomiast sekwencje, w których na nasze życie faktycznie czyha przeciwnik, wymagający salwowania się ucieczką lub chwilowym unieruchomieniem go przy pomocy skierowanego w jego stronę strumienia światła. Tego typu momentów w tej dziesięciogodzinnej przygodzie jest na szczęście stosunkowo mało, a i ich ukończenie nie powinno sprawić Wam większych kłopotów.
Jeżeli jednak takowe by się Wam przydarzyły, to w opcjach włączycie tryb bezpieczny, który może i nie usunie potwora z Waszej drogi, ale przynajmniej odpiłuje mu kły, czyniąc go niegroźnym. Żaden to wstyd, bo w Layers of Fear gra się przede wszystkim dla fabuły i możliwości zwiedzania przepięknie zaprojektowanych i nęcących swoim onirycznym klimatem miejscówek. Gry z tej serii zawsze mogły poszczycić się wysokiej jakości oprawą, a najnowsza odsłona wzbogaca ją o poprawione oświetlenie (czy też jego brak, bo jedynka wciąż bywa tragicznie wręcz ciemna), ray-tracing. Po raz pierwszy gracze konsolowi mogą też doświadczyć zabawy w wysokiej rozdzielczości i 30 FPS-ach (oryginał często nie osiągał nawet tej liczby). Spokojnie, podbijający tę wartość do 60 klatek tryb wydajności również jest tu dostępny, a i sama gra wygląda w nim w zasadzie równie dobrze.
Sztuka straszenia
Najnowsze Layers of Fear to tytuł, który absolutnie należy sprawdzić, choćby i tylko dla zawartej w nim, wzbogaconej o nowy wątek części pierwszej. Nie jest to produkcja dla wszystkich, bo poza zwiedzaniem i rozwiązywaniem dość prostych zagadek nie robi się tu zbyt wiele, więc przed sięgnięciem po portfel należy mieć to na uwadze. To powiedziawszy, Layers of Fear to absolutny pokaz kunsztu Bloober Team i chyba najciekawszy sposób na stworzenie remake’u/antologii swoich gier, jaki kiedykolwiek widziałem. Nie jest idealnie, Layers of Fear 2 wciąż jest nijakie, historia pisarki nie prowadzi donikąd, a i zdarzyło się kilka drobnych błędów, ale to jedynie krople w oceanie dobra, które tytuł ten oferuje. Uwierzcie mi, obłęd jeszcze nigdy nie był tak pociągający.
Gameplay
Jeżeli nadal nie jesteście przekonani, koniecznie przesłuchajcie też recenzję Layers of Fear (2023) w TrójKast #045 – Dizonaury.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.