HBO Max już jest oficjalnie w Polsce. Nie był to może najlepszy start, ale można już na tej platformie znaleźć parę wartościowych tytułów, w tym chociażby niedawne kinowe hity Warner Bros, czyli Diuna i Matrix Resurrections. Najbardziej przeze mnie wyczekiwany był bezdyskusyjnie Peacemaker, osadzony w świecie DC. Jak się okazało, to prawdopodobnie jeden z najlepszych seriali o superbohaterach, jakie dane mi było obejrzeć. Co nie znaczy, że wam się spodoba.
Czym jest Peacemaker?
James Gunn to mistrz kina rozrywkowego. Obydwie części jego Guardians of the galaxy postawiłbym na piedestale całego MCU. Jego zeszłoroczne The Suicide Squad uważam z kolei za najlepszy film komiksowy, jaki powstał, nie licząc produkcji animowanych. To brzmi wręcz poetycko, biorąc pod uwagę, że Suicide Squad z 2016 roku uważam za najgorszy film komiksowy, jaki powstał.
Peacemaker jest ośmioodcinkowym spin offem dziejącym się po wydarzeniach z The Suicide Squad. Skupia się on na jednym z tamtejszych bohaterów, Christopherze Smith. Po misji w Corto Maltese, tytułowy „Czyniący pokój” wraca do domu, gdzie ponownie zatrzymują go rządowi. Ci wplątują go w kolejną tajną operację, która ponownie okazuje się czymś większym. Serial nie kontynuuje żadnych wątków, jest zupełnie osobną historią, Mimo tego, wcześniejsze wydarzenia odgrywają pewną rolę, dlatego też twórcy je streszczają na starcie. Wcześniejsze oglądanie filmu nie jest wymagane, ale niech ci, co nie widzieli czują się ostrzeżeni.
Postać Peacemakera
James Shotgunn podjął ciekawy i nieoczywisty wybór, jeśli chodzi o protagonistę serialu. Nie chcę zbyt wiele zdradzać z filmu, dlatego powiem tylko, że Peacemaker nie był tam bohaterem pozytywnym. To człowiek, którego od dziecka brutalnie szkolono w sztuce zabijania ludzi. Trening jego ojca był tak dobry, że ten przekraczał wszelkie granice, byle tylko osiągnąć pokój. Szczerze mówiąc, przed premierą The Suicide Squad to był bohater, który interesował mnie najmniej, a okazał się największym zaskoczeniem przez jego nieoczywiste postrzeganie swojej roli jako bohatera oraz przez fakt, że był naprawdę charyzmatyczny. Śmiem podejrzewać, że John Cena nie jest wybitnym aktorem, ale jako Christopher Smith wykazał się fantastycznie. Reżyser wiedział jak wykorzystać jego talent komediowy, by skonfrontować żarty o męskim przyrodzeniu z mrocznym odbiciem amerykańskiego patrioty.
Serial był doskonałą okazją, aby zagłębić się w Chrisa jeszcze bardziej i James MachineGunn to robi. Eksploruje jego psychikę, odpowiadając nam na pytanie, co uczyniło go tym, czym jest i jak wpłynęły na niego wydarzenia z Corto Maltese. To wciąż potężny wojak o niewysublimowanym poczuciu humoru i mocno odpychającym, seksistowskim usposobieniu, czym niewątpliwie odrzuci wielu widzów. Jednak pod tą skorupą mięśni i pewności siebie znajdujemy człowieka zniszczonego i rozdartego między tym, kim jest, a kim chciałby być. Pomimo konwencji, to ludzka postać pełna bardzo poważnych wad, lecz ewoluująca z każdym kolejnym odcinkiem i ucząca się relacji z innymi ludźmi. Bo o tym jest serial – o relacjach.
Format Peacemakera
Znowu to zrobił. James PlasmaGunn trzeci raz z rzędu napisał historię o dysfunkcyjnej rodzinie. Najgorsze jest to, że robi to zbyt dobrze by się na niego gniewać. Oprócz „Pokój-twórcy” dostajemy jeszcze kilku bohaterów, w tym dwóch filmu. Każda – choć zupełnie inna – odgrywa ważną rolę dla opowieści. Żadna nie jest sprowadzona do narzędzia bądź comic relief, jak można by się spodziewać po takim Vigilante, tylko stara się za ich pomocą powiedzieć coś więcej o relacjach międzyludzkich. I w tej „rodzinie” widzę zaskakująco wiele cech wspólnych z postaciami z Chłopaków z Baraków. Wspomniany Vigilante to totalnie Cory i Trevor z tą różnicą, iż jest kompetentnym zabójcą pozbawionym empatii. Cudowna postać. Co mnie się bardzo podoba – i to jest coś, co zawsze będę szanował – to fakt, że twórcy nie próbują nam tego powiedzieć wprost. Pozwalają widzowi poznawać bohaterów wraz z płynnie postępującą fabułą.
Wątek główny
Co do samej historii, ta jest bardzo komiksowa, choć początkowo może się tak nie wydawać. Super mocy zbyt wielu tu nie zobaczycie, podobnie jak wydarzeń i starć na poziomie produkcji kinowych. Całość jest bardziej przyziemna i utrzymana w małomiasteczkowych klimatach, lecz nie brakuje w tym kampu, po który twórcy sięgają bez cienia wstydu czy ironii. Spodziewajcie się głupkowatych kostiumów, super hełmów, mistrzów judo, goryla, orła pomocnika czy mojej ulubionej zbroi, która wygląda jak żywcem wyjęta z Power Rangers. Komiksowe głupoty to coś, co zawsze przyjmę z otwartymi ramionami. Ponadto, z powodu niskiego budżetu pozwolono sobie na więcej swobody, a James GravityGunn przecież wywodzi się z tzw. kina śmieciowego.
Co to znaczy? Dużo krwawego, groteskowego gore, wymieszanego z całym mnóstwem dyskusji o seksie, waginach i penisach. Jestem pewien, że to zniechęci wiele osób. Mnie jednak to bawiło, nawet bardzo. Twórcy doskonale wiedzą jak przekształcić żenujące, gimnazjalne żarty w absurd. Dialogi to drugi element, który kojarzył mi się ze wspomnianymi wcześniej Chłopakami z Baraków. Tamten serial jest w całości utrzymany w głupiej komedii, a tutaj – mimo wszystko – Nierzadko mamy do czynienia z poważnymi i mrocznymi tematami. Ten kontrast może niektórym nie leżeć, tym bardziej że tego humoru jest bardzo, ale to bardzo dużo.
Peacemaker kocha rocka
Zanim skończę, chciałbym zahaczyć o muzykę. Ogólnie to nie jestem fanem utworów na licencji w rozmaitych serialach i filmach. Zawsze kojarzyły mi się z pójściem na łatwiznę. Wystarczy dać znane melodie, będą ludziom się dobrze kojarzyć. Dlatego też zawsze szanowałem między innymi twórców gier, którzy tworzyli własne utwory wpisujące się w klimat i ton opowieści. W przypadku Jamesa BFG-unna jest nieco inaczej.
Ten człowiek autentycznie kocha muzykę i za jej pomocą się wyraża. W serialu Peacemaker kontynuowane jest to, co robił w Guardians of the Galaxy. Opowiada on historię za pomocą swoich ulubionych kawałków rockowych, które starannie sam dobierał. Scena z „Monster” od Reckless Love to jedna z najlepszych sekwencji, jakie widziałem w serialach komiksowych. Hańbą byłoby też nie wspomnieć o samej czołówce z „Do ya wanna taste it” od Wig Wam, który perfekcyjnie informuje widza z czym ma do czynienia.
Więcej Peacemakera
Jestem absolutnie zachwycony. To jest niesamowite uczucie mieć wysokie oczekiwania i się nie rozczarować. Serial z pewnością nie dla wszystkich, ale to nawet lepiej – dzięki temu jest jakiś. Udowadnia, że w adaptacjach komiksów superbohaterskich wciąż jest miejsce na coś świeżego, autorskiego, niebędącego festiwalem cameo i fan-serwisu. James Gunn oficjalnie jest moim ulubionym reżyserem, a Disney powinien go zatrudnić do swoich animacji, aby tam tworzył zwierzęcych towarzyszy, bo Orzełek jest cudem. Drugi sezon już jest potwierdzony, a w drodze jeszcze jeden spin-off z następną postacią z filmowego Suicide Squad. Czekam!