Długo walczyłem ze sobą czy podjąć się pisania recenzji najnowszej odsłony Life is Strange. Nie dlatego, że gra była zła czy słaba, co to, to nie. Po prostu od wielu lat żaden tytuł nie chwycił mnie za serce tak, jak True Colors i naprawdę nie wiem, czy potrafię obiektywnie ocenić tę grę. Gdzieś w głowie pojawiła się nawet realnie przerażająca myśl, że cokolwiek bym nie napisał, jakkolwiek nie skonstruował tego tekstu, nie oddam bohaterce i jej perypetiom należytych honorów. Ale spróbuję, bo… bo jestem jej to po prostu winien.
Alex Chen to młoda dwudziestojednoletnia dziewczyna, którą poznajemy w jednej z najważniejszych chwil jej życia: kiedy z przerzuconą przez ramię torbą podróżną i sercem pełnym obaw przybywa do małego, górskiego miasteczka Haven Springs. To tutaj życie ułożył sobie Gabe – starszy brat bohaterki. Brat, którego los wyrwał brutalnie z życia Alex i którego nie widziała przez wiele długich lat. Starsze z rodzeństwa Chenów pragnie dać młodszemu dom, jakiego obojgu brakowało. I chce, by znów stali się rodziną.
Niech nie zwiedzie Was ten krótki wstęp, to nie będzie ckliwa historia o sierotach. To doskonale rozpisana, pełna głębi opowieść o poszukiwaniu samego siebie i o walce jaką każdy z nas toczy wewnątrz swojej duszy. To świadomy przekaz twórców o tym, że choć czasem w nasze życie wkrada się mrok, to zawsze znajdzie się ktoś, kto pomoże nam rozgonić lęgnące w sercach cienie. Czasem tym kimś jesteśmy my sami.
Prostota fabuły sprawia, że staje się jeszcze bardziej wiarygodna.
Powiem krótko: Alex to fenomenalnie rozpisana postać. Z pozoru skryta i zamknięta w sobie, z biegiem czasu powoli otwiera się na innych oraz na samą osobę gracza, zarażając wszystkich nieposkromioną energią i optymizmem. Widzimy, jak spędza czas, co lubi, za czym szaleje i czego nie trawi. A takie smaczki jak rzucane na lewo i prawo geekowe aluzje do popkultury czy kąśliwe uwagi podczas przeglądania mediów społecznościowych jedynie urzeczywistniają w oczach odbiorcy niezwykły charakter dziewczyny. Alex, jak każda młoda osoba bywa przybita, bywa uparta, bywa szalona. Wciąż odczuwam to miłe ukłucie ciepła, gdy przypomnę sobie o scenie, w której razem z Gabem gra na wyimaginowanych instrumentach.
Największą siłą True Colors są przemyślani i wspaniale napisani bohaterowie. I nie mówię tu jedynie o kapitalnej kreacji Eriki Mori, która tchnęła w Alex życie, ale o całej gamie postaci pobocznych, jakie dodają jej animuszu. Jest to tak doskonały mix osobowości współgrających ze sobą na różnych płaszczyznach, iż ma się nieodparte wrażenie, że Haven Springs żyje własnym życiem. Początkowo wszyscy ci bohaterowie mają na celu sprawić, by zarówno Alex jak i gracze poczuli się w obcym miejscu jak w domu. I tak też się dzieje. Z czasem nieświadomy niczego odbiorca nie tylko czuje się jak u siebie, ale i przejmuje losem otaczających go osób. Mówię osób, bo żywiołowa Stephanie, stonowany Ryan czy zagubiony Ethan są przerażająco ludzcy, a przez swoje rozterki i marzenia stali się dla mnie nieopisanie bliscy.
Postaci niezależne budzą Heaven Springs do życia.
Dużo piszę tu o uczuciach, głównie dlatego, że najnowsze Life is Strange to gra oparta na emocjach. Alex posiada (utrzymywany przez nią w tajemnicy) dar, dzięki któremu jest w stanie wyczuwać i wpływać na emocje innych ludzi. Te objawiają się w postaci „prawdziwych kolorów” – różnobarwnych aur wokół napotkanych postaci. Przykładowo, złość bije po oczach wściekłą czerwienią, smutek zaraża otoczenie przygnębiającym fioletem, a szczęście oślepia wszystko złotą poświatą.
Jest to całkiem ciekawie zrealizowana mechanika rozgrywki, pozwalająca na poznanie motywacji innych mieszkańców oraz ułatwia podjęcie konkretnych decyzji pod kątem ich słuszności. W niektórych przypadkach bohaterka nie tylko wyczuwa i poznaje wspomniane aury, ale jest również w stanie nimi manipulować. Wtedy otoczenie zatapia się w odpowiednim dla emocji kolorze, a wokół znanych nam lokacji przebijają się podlane surrealistycznym sosem wypaczenia.
W takich momentach Alex zmuszona jest znaleźć dostateczną ilość wskazówek, dzięki którym pozna źródło problemu i jeśli odpowiednio pokieruje konwersacją, to pomoże osobie będącej w potrzebie. Warto zaznaczyć, że żaden z przedstawionych w grze problemów nie został potraktowany po macoszemu. Wręcz przeciwnie, godnie wpasowują się one w większą całość opowieści i nie pozwalają, by przejść obok nich obojętnie.
Gameplayowo tytuł nie odstaje od swoich poprzedniczek. Po raz kolejny krążymy po częściowo otwartych lokacjach, rozmawiamy z mieszkańcami miasteczka i podejmujemy decyzje pchające fabułę do przodu. Czasem wykonujemy też zadania poboczne, lecz te sprowadzają się do wykonywania prostych czynności, często pod postacią „koła” dialogowego. Każdy etap historii implementuje do rozgrywki coś nowego, a to, jak ją poprowadzono w trzecim rozdziale to swoisty majstersztyk. Zdecydowanie jest to mój ulubiony fragment opowieści i to taki, którego nigdy nie zapomnę. Chcę więcej przygód Thaynora i Alwynn!
Trzeci rozdziale: byłeś i na zawsze pozostaniesz wspaniały.
Audiowizualnie True Colors prezentuje się wyśmienicie. Już od pierwszych sekund gra raczy nas fenomenalną i oryginalną ścieżką dźwiękową, która nadaje produkcji własnej tożsamości. Co więcej, Alex ubóstwia muzykę i fabularnie to właśnie ona często gra tu pierwsze skrzypce. Dla dziewczyny jest to forma autoterapii, swoistego radzenia sobie ze stresem, więc twórcy w kluczowych momentach przypominają nam o tym odpowiednim montażem. Nie zliczę, ile razy odkładałem pada, by dać się ponieść nastrojowym utworom. Nie ma tu chyba ani jednego niepasującego do całości kawałka.
Choć graficznie nie znajdziemy tu żadnych wodotrysków, a wizja artystyczna pozwala, by większość mankamentów wizualnych zamaskować zmyślną i miłą dla oka estetyką, to chciałbym pochwalić osoby odpowiedzialne za animację twarzy. W grze, która stoi emocjami, jest to niezwykle ważne i nie mogę wyjść z podziwu, jak absurdalnie dobrą robotę tu wykonano. Może nie widać tego na dołączonych screenach, jednak uwierzcie na słowo: gdy modele postaci są w ruchu i prowadzą dialogi, wypadają niesamowicie naturalnie.
Gra podzielona jest na pięć rozdziałów, a ich przejście zajmuje około trzech do pięciu godzin. Do wersji deluxe dołączony jest też dodatkowy epizod, w którym wskakujemy w buty innej postaci. Warto w niego zagrać, no bo powiedzmy szczerze, kto nie chciałby być DJem w stacji radiowej? To zdecydowanie miła odskocznia od głównego wątku. Zresztą, im więcej panny Gingrich, tym lepiej.
Podsumowanie
Life is Strange: True Colors jest dla mnie nie lada zaskoczeniem. To produkt z najwyższej półki, taki, który nie idzie na ustępstwa, ma własną duszę i nie boi się podążać wytyczoną ścieżką. Dla mnie, osoby, która wychowała się w małym, górskim miasteczku, tytuł ten stał się niezwykle bliski. Wiele z poruszanych tam wątków znalazło swoje odbicie w moich doświadczeniach z młodości. Nigdy żadna gra nie sprawiła, że… czułem się jak w domu. I być może zabrzmi to trywialnie, lecz tęsknię za Alex Chen. I tęsknię za Haven Springs.
P.S: Z ręką na sercu przegapiłbym historię Alex Chen w gąszczu innych tytułów, gdyby nie fakt, że wygrałem ją w konkursie Łowców Trofeów (którym z tego miejsca serdecznie dziękuję!)
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!