Rise of the Ronin – recenzja (PS5). W poszukiwaniu własnej drogi

Logo gry Rise of the Ronin na tle wschodzącego słońca.

Początek mojej przygody z Rise of the Ronin był niesamowicie negatywny. Nie wiem do końca, dlaczego tak się stało, ale sekcję, którą można określić mianem tutoriala, mocno mnie wymęczyła. Obawiałem się, że recenzja okaże się smutnym obowiązkiem, niżeli miłym spędzeniem kilkudziesięciu godzin. Na szczęście, im dalej, tym było lepiej. Może nie w każdej materii, ale czułem wystarczający pociąg do całości, by grać dalej. Czy to najlepsze, co otrzymaliśmy od Team Ninja? Na pewno nie, ale tytuł jawi się jako interesujący eksperyment, któremu warto dać szansę. Oczywiście, jeżeli przymkniemy oko na kilka elementów.

Szogunat i Czarne Statki

Historia gry rozpoczyna się w 1853 roku, kiedy to Amerykanie ze swoją flotą przybywają, aby wymusić otwarcie granic Japonii. Ma to na celu umożliwienie handlu, ale jest też początkiem upadku szogunatu. To idealne miejsce na osadzenie gry, której odbiorca wciela się w członka Ukrytego Ostrza, czyli klanu, przeciwnemu temu, co reprezentuje wcześniej wspomniana forma sprawowania władzy. Od gracza zależy, czy będzie kierować poczynaniami mężczyzny, czy kobiety, natomiast kreator pozwala dość mocno ingerować w to, jak takowa postać będzie wyglądać.

Ronin, który zastanawia się, co robić dalej.

Główny wątek przedstawia wydarzenia dziejące się na przestrzeni piętnastu lat, w których trakcie będzie można zdecydować, którą ze stron wspierać. Podjęte przez nas decyzje mają wpływ na przebieg opowieści i nie są to puste słowa. Możemy być świadkami wizji wydarzeń, które naprawdę miały miejsce, a także napotkać postacie historyczne. Nie ukrywam, że jest to okres, którego nie znam i z ochotą odkrywałem kolejne karty całej talii. Nie chcę zdradzać Wam więcej, bo interesujących rzeczy tu nie brakuje, szczególnie jeżeli lubicie region, gdzie dzieje się akcja gry.

Trochę bez życia

Wątek główny, jak i wiele pobocznych, to coś, co okazało się dość pociągające. Niestety jednak forma ich prowadzenia budzi wiele do życzenia. Wiele scen czy nawet zwykłych rozmów wypada dość blado. Brak tutaj odpowiedniego wyrażania emocji, mocy ekspresji uczuć i odpowiedniej atmosfery. Przypomniały mi się lata panowania PS2 czy ery PS3/X360, kiedy takie podejście miało jeszcze rację bytu. Tutaj jednak wypada mizernie i lekko wręcz odpycha. Trzeba trochę dopowiadać sobie w głowie, aby miało to lepszy wydźwięk.

Rozmowa z Gejszą.

Niby nie wszystkie momenty czy rozmowy są słabo przedstawione, bo te wymagające spokoju albo przesadnej powagi wypadają najlepiej, ale to zdecydowanie za mało. Trochę szkoda, bo potencjał był ogromny. Głosy postaci (szczególnie po japońsku) trochę ratują sytuację, ale chciałoby się więcej, nawet kosztem mniejszego świata, misji czy innych elementów.

“Pusty” świat, który można pokochać

Dotarły do mnie sygnały, że ludziom nie do końca pasuje kraina, po której poruszamy się w omawianej produkcji. Zarzuty dotyczą długich przejażdżek konnych z miejsca do miejsca, niskiej liczby aktywności i pewnego rodzaju pustki. Wydaje mi się jednak, że to efekt przepełnionych nimi światów, z którymi mamy najczęściej styczność. Wypalono w nas piętno “zadanek”, przez które łakniemy więcej wszystkiego, nawet kosztem dobrej zabawy. Przebodźcowani, gotowi na setki questów gracze są zniesmaczeni, jeżeli coś odchodzi od pewnej normy, a przecież wystarczy pomyśleć, jak wygląda realny świat. Poznając krainy Rise of the Ronin nie czułem się źle, wręcz przeciwnie, ulżyło mi.

Screen przedstawia jedno z miast w grze Rise of the Ronin.

Mknąłem przez równiny, wspinałem się na góry, latałem paralotnią i czerpałem to, co najlepsze. Znaczników jest o wiele mniej niż w innych open worldach. Te zresztą są mocno opcjonalne i mają jedynie dać znać, że w razie czego tutaj można wykonać taką czynność. Wykonywanie fotografii, szukanie kotów, plądrowanie starych budynków, ratowanie gawiedzi z opresji, wyzywanie na pojedynek silnych wojowników czy eliminacja złodziei. Mnie takie rozwiązanie pasuje, ale wiem też, że nie wszyscy się tym zachwycą.

Krwawo i brutalnie, czyli walka w Rise of the Ronin

Chociaż starcia w tej produkcji to zaledwie element składowy bogatej całości, to jednak dla wielu są one najistotniejsze. Jak więc wypada walka? Według mnie bardzo dobrze. Mocny nacisk położono na kontrowanie ataków i to właśnie ten zabieg daje najlepsze efekty, a nie sama garda czy zwykłe unikanie. Pozostałe dwa “ruchy” też są przydatne, ale nie dadzą nam wystarczającej przewagi czy opcji na zadanie potężnego ciosu. Trzeba więc odpowiednio reagować w czasie walki, aby nie zostać przeciętym w pół.

Kadr z walki w Rise of Ronin.

Wychwycenie rytmu oponenta nie jest wcale takie proste, szczególnie że często trzeba skontrować kilka razy, zanim pasek staminy wroga będzie na wyczerpaniu. Należy więc trochę kombinować. Zadać zwykły cios lub mocniejszy, jakiś unik, garda, strzelić w głowę (tak, są tutaj łuki, pistolety czy strzelby), mając jednak na uwadze to, co robi strona przeciwna. Czy zawsze się to udaje? Ależ skądże. Potrafiłem ginąć raz za razem, zanim poczułem, w jaki sposób wróg naciera, ale nie sprawiało to, że miałem ochotę odpuścić. Czułem, że rozwiązanie jest blisko, o ile nie wyzwałem na pojedynek jakiegoś mocarza, a tych też tutaj nie brakuje.

Warto mieć przyjaciół

Sama walka jest nieco „soulsowa”, ale dla mnie to trochę wyświechtane określenie. Czuć, że jest odrobinę swojsko, czyli tak, jak w innych grach tego studia. Pewne animacje przywodzą na myśl Ninja Gaiden, a inne Wu Long. Nasza postać wraz z biegiem czasu uczy się nowych sztuczek, ataków, stylów walki, zwiększa swoją siłę, a to wszystko ma wpływ na walkę. Zresztą wiele zależy też od tego, jaki set mamy ubrany, bo każdy daje inne bonusy. Inaczej wygląda starcie, gdy posługujemy się wielkim i ciężkim mieczem, a inaczej, gdy zdecydowaliśmy się na krótkie ostrze. Dochodzą do tego przedmioty ofensywne i defensywne, możliwość atakowania z zaskoczenia czy ukrycia (ciche eliminacje), a nawet walka na dystans. Cały system jest złożony, ale jego nauka nie jest na szczęście zbyt trudna.

Jeden ze sprzymierzeńców.

Sprzymierzeńcy też się nadadzą. Tych w grze jest całkiem dużo i budowanie bliższych relacji z nimi to ciekawy zabieg. Nie tylko fabularny, ale również ogólno rozgrywkowy. Napotkane persony można zabrać ze sobą na misje i przejmować nad nimi kontrolę, co daje duże możliwości w czasie starć. W spokojniejszych chwilach rozmawiamy z nimi i obdarowujemy prezentami. W ten sposób nie tylko zyskujemy zaufanie, poznajemy nowe fakty, ale zgarniamy przy tym wartościowe dobra. Warto więc pielęgnować przyjaźń, przynajmniej z tymi, którzy przypadli nam do gustu, bądź są — mówiąc brzydko — użyteczni.

Latać każdy może, trochę lepiej…

W przypadku Rise of the Ronin jest jednak trochę gorzej. Paralotnia, którą dość szybko zdobywamy to świetne narzędzie zarówno do podróży, jak i ataków z powietrza. Niestety, jej kontrola bywa zdradliwa i nie zawsze uda się dotrzeć tam, gdzie sobie zaplanowaliśmy. Podobnie jest z zakończoną hakiem linką. Ta ułatwia dostęp do danych miejsc, ale jest ograniczona co do punktów. To znaczy, że nie da się jej użyć zawsze i wszędzie, więc trzeba szukać znaczników do aktywacji. Wybija to z immersji i sprawia, że system ten wydaje się lekko ubogi. Oba rozwiązania pojawiły się w wielu grach, więc było na czym bazować. W tej produkcji mogę je co najwyżej uznać za poprawne, bo tak, są użyteczne, ale nie sprawiają zbyt dużej frajdy.

Screen z latania na paralotni.

Rise of the Ronin jest lekko zagubiony w czasie

Nie będę Was oszukiwał, tytuł ten nie należy do najpiękniejszych. Miewa swoje momenty, ale czasami wypada gorzej niż gry na Xboxa 360. Część obiektów wydaje się nie mieć cieni, bądź są takie, że ledwo je widać. Tekstury pochodzą chyba z kuźni PS3, a i framerate bywa kapryśny. Nie ma co liczyć na stałe 60 klatek, a limit do 30 sprawia, że są problemy z frame pacingiem. Gra oferuje trzy tryby graficzne, z czego jeden nazwano RT, ale aktywacja ray-tracingu sprawia, że realistycznych promieni czy odbić nie ma zbyt wiele. Jakby twórcy wybrali kilka miejsc, gdzie efekt działa, a reszta to jedynie screen space reflections. Modele postaci budzą wiele do życzenia, animacja jazdy konno to nieśmieszny żart i to, co oferował Shadow of the Colossus na PlayStation 2 bije ją na głowę. Nie wspominając już o tym, że elementy otoczenia doczytują się przed naszymi oczami i to w taki mocny sposób. Najlepiej całość wypada na terenach pozamiejskich, gdzie otacza nas natura, niestety w większych miastach czas pryska.

Bliźnięta podczas ważne misji zwiadowczej.

Rise of the Ronin nadrabia innymi elementami, ale jednak ciężko nie mieć pretensji, kiedy nowa marka, która wcale jakaś tania nie jest, oferuje niski poziom graficzny. Nawet mniejsze studia oferują w tej materii znacznie milsze dla oka elementy. Najlepiej wypadają tutaj animacje związane z walką. W tej materii tytuł sprawdza się świetnie, ale to stanowczo za mało. Wiem, że Team Ninja nigdy nie wyznaczało standardów, jeżeli mowa o grafice, ale jednak stać ich było na o wiele więcej nie raz czy dwa. Czemu tutaj to nie wyszło? Budżet? Brak czasu? Brak doświadczenia przy otwartym świecie? Ciężko powiedzieć.

Morze negatywów, a gra jednak wciąga

Macie przed oczami pewien paradoks, bo jednak narzekam na ten tytuł, a mimo wszystko z wielką ochotą chwytałem za pada i chłonąłem świat Rise of the Ronin. Chociaż nie jest piękny, brak mu sznytu przy opowiadaniu opowieści, a niektóre systemy są co najwyżej poprawne, to i tak chce się grać. Czerpałem frajdę z pokonywania kolejnych przeciwników, szukaniem znajdziek, głaskaniem kotów oraz psów, a także ucząc się o realiach i czasach, które porusza gra. Tam, gdzie mogłem, szedłem na łatwiznę, eliminując wrogów po cichu, starałem się znaleźć leniwe rozwiązania, a czasami po dziesiątki razy biłem nieco silniejszego od siebie tylko po to, aby sobie coś udowodnić.

Początek wędrówki.

Ratowałem kupców i wojowników, bawiłem się tym, co tytuł daje i nie czułem mijających godzin. Podróżowanie po świecie było odprężające, a mała liczba znaczników nie sprawiała, że musiałem wszędzie zajrzeć. Czasami wziąłem udział w konkursie strzeleckim, innym razem skopałem zadki bandytom, a w innym przypadku szedłem dalej. Jest w tym wszystkim jakaś magia, którą na pewno wiele osób poczuje. Na pewno nie dziś, ale jest szansa, że za jakiś czas. Wtedy, gdy produkcja będzie opłacalna, bo na ten moment według mnie nie jest. Wycenenie gry na prawie 300 zł uważam za bardzo złe posunięcie i wielką krzywdę. Istnieje ryzyko, że Rise of the Ronin z tego powodu nie dotrze do szerszego grona.

Fani czworonogów mogą spać spokojnie. Shiba na ratunek!

Kilka słów na koniec

Rise of the Ronin to naprawdę duża gra i można by o niej napisać trzy razy tyle. Mam nadzieję jednak, że dostarczyłem Wam wystarczających informacji i sami ocenicie, czy to coś, co może Wam się spodobać. Chciałem zaznaczyć jeszcze, że lepiej odpuścić sobie angielski dubbing, który według mnie wypada fatalnie. Znajdziecie natomiast w grze polskie napisy, co na pewno polepszy odbiór. Jeżeli martwicie się podróżami po wielkim świecie, to system szybkiej podróży i punkty kontrolne są tutaj bardzo pomocne. Mechanikę walki warto dobrze zgłębić i stosować się do proponowanych przez twórców zachowań, aby nie męczyć się za bardzo przy walkach lub ustawić poziom trudności na najniższy. Nie będzie to spacer po parku, ale większość momentów nie przysporzy wielu kłopotów. Nie wspomniałem wcześniej o muzyce i udźwiękowieniu. Ten drugi wypada świetnie i dobrze oddaje to, co kojarzy się ze Wschodem, sama ścieżka jest natomiast przyjemna. Może zabrakło w niej chwytliwych utworów, ale jako całość spełnia swoje zadanie. To by było na tyle. Jeżeli za jakiś czas, przyjdzie Wam ochota na coś świeżego, dajcie produkcji szanse, o ile spadnie do rozsądnej ceny.

Gameplay


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Playstation Polska.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.
 

Kup Rise of the Ronin (PS5)

 

Reklama produktu w Ceneo.pl

Artur Janczak
Cześć! Mam na imię Artur i uwielbiam gry wideo niezależnie od platformy. Mimo 30 lat na karku cały czas sprawiają mi radość i liczę, że to się nie zmieni.
Scroll to top