Obrany lata temu przez Saints Row kierunek dosłownie zaprowadził serię już nawet nie tylko w kosmos, ale wręcz do piekielnych czeluści. Ostatnie dwie odsłony cyklu były – krótko mówiąc – konfundujące. Zerwanie z gangsterskim rodowodem i sięgniecie po zdecydowanie bardziej fantastyczne klimaty może i potrafiło sprawić sporo radości, ale Saints Row zapędziło się tym samym w kozi róg. Czymże przebić w końcu podbój kosmosu i przejęcie władzy nad piekłem? Cóż, wprawdzie można było pokombinować z innymi wymiarami lub podróżami w czasie, ale na całe szczęście Volition postanowiło, że najnowsze Saints Row powinno wrócić do korzeni.
Bardzo nieśmiały powrót
Moje marzenia o godnym następcy Saints Row 2, które zachowywało wręcz perfekcyjny balans między mało poważnym podejściem do tematu, a ciężkimi i często zaskakująco wręcz brutalnymi scenami, zostało wprawdzie zabite jeszcze w momencie publikacji pierwszego zwiastuna, ale i tak liczyłem, że dostanę grę przynajmniej równie dobrą, co już konkretnie wariackie Saints Row: The Third. Tymczasem okazało się, że Volition chyba samo do końca nie wiedziało, co też poprzez „powrót do korzeni” miało na myśli, bo efekt wygląda tak, jakby oryginalne Saints Row bardzo chciałoby być Saints Row: The Third, ale trochę się tego wstydziło.
Kelner, w mojej fabule brakuje środka!
Najmocniej widać to w moim odczuciu po samej fabule gry, opowiadającej o początkach Third Street Saints w charakterystyczny dla późniejszych odsłon serii, nietraktujący się zbyt poważnie sposób. Absolutnie nie mam z tym najmniejszego problemu, bo dość szybko polubiłem nową ekipę Świętych, a i kilka razy zdarzyło mi się nawet zaśmiać z puszczanych bez przerwy żartów. Niedługo później okazało się jednak, że potencjalnie interesująca fabuła to zaledwie wydmuszka. Masa żartów, całkiem sympatyczni bohaterowie oraz fajna miejscówka w postaci latynoskiego Santo Ileso nigdy nie będą bowiem substytutem dobrej historii, której Saints Row zwyczajnie nie posiada. A mogłoby, gdyby kompletnie nie zapomniano o napisaniu jej środka.
W efekcie pierwszą połowę gry spędzamy na biedowaniu i próbie utworzenia własnego ugrupowania przestępczego po tym, jak wylano nas z pracy, a drugą na likwidowaniu konkurencji. Niby można się tu burzyć, że fabuła w Saints Row jest mało ważna i liczy się w niej głównie rozwałka (aczkolwiek byłoby to gadanie kocopołów), ale nawet mając takie podejście, fajnie byłoby otrzymać przeciwników, których naprawdę chcemy dopaść i wykończyć. Tymczasem kolektywowi Idoli oraz Los Panteros daleko do któregokolwiek z gangów z poprzednich odsłon serii. Jedynie paramilitarne Marshall Defense Industries trzyma jakikolwiek poziom i jest w zasadzie jedynym ugrupowaniem, z którym wchodzimy w sensowną interakcję.
Umiarkowane wariactwo
Sytuacji nie pomaga fakt, że większość zadań, których się podejmujemy to absolutna sztampa, sprowadzająca się do dojechania do punktu docelowego i wystrzelania w nim przeciwników. Na szczęście zdarzają się perełki pokroju nawiązującego do Mad Maksa pościgu za konwojem czy bombastycznego napadu na wojskowy pociąg, które bez dwóch zdań na długo zapadną Wam w pamięci. Niemniej, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że przez prawie dwadzieścia godzin rozgrywki ciągle robiłem właściwie to samo.
Najważniejsze jednak, że, w przeciwieństwie do takiej “trójki”, Saints Row nie uprawia recyklingu zadań pobocznych i nie próbuje sprzedawać ich jako misje główne. Klasycznie dla serii, poza głównym wątkiem fabularnym czeka nas bowiem jeszcze masa aktywności pobocznych, których ukończenie zaowocuje przyjemnymi bonusami, zarówno w postaci nowych ubranek, jak i specjalnych umiejętności. Trzeba jednak zaznaczyć, że mocno je w tej odsłonie przytemperowano, więc o przejażdżkach z tygrysami i oblewaniu budynków gnojówką możecie zapomnieć.
Nie oznacza to jednak, że nie oferują one niczego ciekawego. Powracająca zabawa w płatnego zabójcę wciąż jest wyśmienita, podobnie zresztą jak wymuszanie odszkodowań poprzez rzucanie się pod koła samochodów, a i kilka nowości pokroju kostiumu do latania daje całkiem sporo frajdy. Niestety jest to tylko kropla w morzu, bo większość zadań to nadal sztampowe i na dłuższą metę po prostu nudne odpieranie fal przeciwników lub zwożenie pojazdów do celu. Nowinką jest natomiast fakt, że ich lwia część powiązana jest z rozbudową naszego imperium, więc by zyskać do nich dostęp, musimy najpierw wyłożyć kasę i wybudować odpowiednią placówkę.
Niebezpieczna zawartość majtek
Może nie byłoby to takim problemem, gdyby nie fakt, że rozgrywka w Saints Row jest po prostu przerażająco wręcz przeciętna. Strzelaniny przestają sprawiać jakąkolwiek frajdę, kiedy tylko odkryjemy, że większość z nich bez większego problemu możemy zakończyć, używając zdolności specjalnej, pozwalającej na włożeniu przeciwnikowi granatu w majtki i rzuceniu nim w grupę jego kolegów. Jasne, w trakcie gry odblokujemy jeszcze kilka innych umiejętności, ale żadna z nich nie jest równie efektywna, co granat w majtkach.
Świetnie przeprojektowano natomiast egzekucje, które w obecnej formie są nie tylko bardzo widowiskowe, ale jednocześnie przywracają nam odrobinę zdrowia. Problem jedynie w tym, że ich animacje potrafią być dość długie, więc początkowy zachwyt szybko ustępuje czystemu pragmatyzmowi, który oznacza powrót do granatu w gaciach lub – kiedy i to nam się niechybnie znudzi – do którejś z kilku dość standardowych i mało odkrywczych pukawek, wymagających od gracza jedynie nieustannego trzymania palca na spuście.
Splamiona purpura
Największą bolączkę nowego Saints Row niewątpliwie stanowi natomiast fakt, że tytuł ten pod względem technicznym to miejscami chodząca tragedia. Najnowsza gra Volition, choć wygląda ładnie, to nie powala graficznym przepychem, co nie przeszkadza jej jednak w chrupaniu na każdym z pięciu trybu graficznych, wliczając w to 1080p w maksymalnej liczbie klatek. Wprawdzie jest tu sporo ślicznych efektów cząsteczkowych i bardzo ładnego oświetlenia, dzięki czemu burze piaskowe i deszczowe noce potrafią zachwycić, ale w ogólny rozrachunku Saints Row wcale nie wygląda dużo lepiej niż zeszłoroczny remaster Saints Row: The Third.
Zabraknąć nie mogło oczywiście zepsutych cieni, pop-upu modeli, znikającego ruchu drogowego, ale też przede wszystkim problemów z fizyką, która jest tak zła, że kompletnie zepsuła mi jakąkolwiek radość z jazdy samochodem. Uderzone pojazdy wystrzeliwują w kosmos z prędkością światła, próba staranowania przeciwnika bokiem kończy się widowiskowym piruetem, a jakakolwiek próba jazdy po wyboistych drogach polnych jest równoznaczna z walką o utrzymanie choćby najmniejszej kontroli nad kierownicą. Nie pytajcie nawet, co dzieje się, kiedy najedziemy na hydrant…
Sympatyczna zabawa
Psikus w tym wszystkim polega na tym, że choć Saints Row nie jest niestety zbyt udaną produkcją, wcale nie oznacza to, że jest grą kategorycznie złą. Jasne, mnóstwo tu wszelakiej maści problemów, ale mimo wszystko bawiłem się przy niej całkiem nieźle, podziwiając nocą kolorowe neony i po prostu zamulając, jeżdżąc po mieście przy akompaniamencie względnie dobrej muzyki (aczkolwiek brak The Mix 107.77 to zbrodnia) w towarzystwie przyjaciół z gangu. Saints Row może i nie jest dobrą grą, ale w całej tej swojej nieudolności jest jakaś taka… sympatyczna.