Shing! – recenzja gry (PS4). Solidny beat ’em up, ale…

Zabrzmię pewnie jak zdarta płyta, ale 2020 to naprawdę mocny rok dla gier. Nawet tak niszowych, jak chodzone bijatyki. Czy po tylu świetnych premierach, nasz rodzimy reprezentant, Shing!, ma szansę wyjść z tej walki zwycięsko?

Muszę przyznać, że do najnowszej produkcji ekipy z Mass Creation usiadłem z ciekawością małego dziecka. Beat ’em upy choć wydawać by się mogło, że to już nieco zapomniany gatunek, w tym roku przeżywają mały renesans. Dlatego tym bardziej zastanawiało mnie czy polska produkcja będzie miała jakiekolwiek szanse w starciu z wielkimi graczami pokroju Streets of Rage 4 od DotEmu czy najnowszych Battletoads. Jest to jednak gałąź branży mocno okupowana przez nostalgię do automatów oraz związanych z nimi marek, dlatego też zdobycie mojego serca przez Shing! okazało się piekielnie trudnym zadaniem.

Shing! PS4 Gameplay

Shing: Serce kondrakaru

Intro gry, to śliczna, ręcznie rysowana animacja, która przywodzi na myśl serial Avatar: Legenda Aanga. Zagrzewa do walki, pokazując dzielną grupę wojowników walczących z złowrogimi Yokai, czyli przypominającym orków mięsem armatnim tej gry. Brakowało tylko napisu “Insert Coin”, żebym nerwowo szukał dwuzłotówek w portfelu. Tak dobrze animacja naśladuje tzw. attract mode, czyli klasyczny dla automatów mechanizm mający zachęcić do wrzucenia monety. W kontekście fabuły, Shing! ma jednak do powiedzenia o wiele więcej.

Gwiezdne ziarno, artefakt chroniony przez dwójkę łowców Yokai, Tetsuo i Aiko, zostaje podczas jednego z ich treningów skradzione. Nasiono, z którym naukowcy eksperymentowali od lat okazało się tak niestabilne, że w niepowołanych rękach może przynieść zgubę całej cywilizacji. Gdyby tego było mało, pobliskie miasto zostało zaatakowane przez żądnych krwi Yokai. Broni go mnóstwo żołnierzy, w tym Bichiko (siostra Aiko) oraz Wilhelm (kochanek Bichiko) Po ewakuacji miasta i powstrzymaniu oblężenia, czwórka wojowników łączy siły, by odnaleźć skradzione ziarno i odebrać je z nikczemnych rąk Yokai.

Nie będę owijać w bawełnę, pierwszy kontakt z menu jest niczym zderzenie mojej twarzy z tępą kataną. Mówiłem już tak przy okazji recenzji art of rally. W dobie zmniejszającej się podzielności uwagi oraz FOMO graczy, dobry interfejs to podstawa. To jest pierwsza po ekranie tytułowym interakcja gracza z tytułem, tu musi być wszystko na tip-top. A w przypadku Shing! tak nie jest. Choć w tle menu prezentuje się śliczna mapa świata Shing!, wygląda to niestety tak, jakby to był wczesny build gry. Można to zaobserwować choćby w szczegółowych ustawieniach pozycji. Według mnie tak się nie robi, nie w tytule wycenionym na 84 złote.

Shing PS4

W poszukiwaniu świętego Graala

Fabuła opierająca się na znalezieniu magicznego MacGuffina nie jest niczym odkrywczym, ale sama dynamika funkcjonująca między czwórką głównych postaci jest niecodziennie ciekawa. Nawet gdy grałem sam, gra “przywoływała” z zaświatów resztę grupy celem odtworzenia cutscenki. Bohaterowie rozmawiają między sobą nie tylko o celu głównym. Często w trakcie akcji sobie dogryzają, a podczas wielu przerw w walce oddają się luźniejszym konwersacjom. Dużo tematów jest jednak przegadanych i po fenomenalnym w tej kwestii Battletoads z tego roku, odczuwam spory niedosyt.

Tam cutscenki zostały przepełnione gagami, będąc przy tym krótkie i treściwe. Całość oglądało się wręcz niczym poranną kreskówkę. Może właśnie trzeba było postawić na cutscenki rysowane (tak jak intro), zamiast animacji na silniku gry? Trudno stwierdzić, ale problem nasilił się jeszcze w późniejszej części fabuły. Same postaci zostały naprawdę fajnie napisane. Bichiko co chwilę cytuje książki o perfekcyjności i irytuje się brakiem atencji od Wilhelma, Aiko zawstydza się przed narcystycznym Tetsuo, a Wilhelm jak typowy wiking, jest w wielu przypadkach dość prostolinijny. Dawno nie widziałem takiej chemii między postaciami, więc tym bardziej szkoda, że dialogi i ich wykonanie są tu kulą u nogi.

Shing rozmowa

Shing – Beat ’em up 2.0

Tym hasłem Shing! reklamuje się w zapowiedziach i cóż, mam wobec tego mieszane uczucia. Rewolucją bowiem ma być unikalny sposób wyprowadzania ataków, czyli prawą gałka kontrolera. Z złowrogimi Yokai możemy zmierzyć się w cztery osoby w lokalnym i – za co wielki plus – sieciowym co-opie. Każdy z bohaterów posługuje się bronią białą, więc naturalnym jest, że poruszanie manetką będzie lepiej emulować wymachiwanie mieczem.

To co podoba mi się w walce, to nie tyle różnorodność przeciwników, a nacisk położony na taktykę. Pewnych wrogów będzie opłacało się zabić szybciej, bo mogą sprawić więcej problemów przy absolutnie oblężonej arenie. Tworzenie combosów katanami pochłaniało mnie chwilami całkowicie i maltretując gałkę analogową, odpływałem całkowicie w świecie gry. W późniejszych etapach, oponenci potrafią z pomocą Gwiezdnego Ziarna chronić poszczególne części ciała lub bezpardonowo nakładać na siebie bariery ochronne. Określanie kierunku uderzenia lewą gałką i parowanie nadchodzących pocisków ostrzami sprawiało zaskakująco dużo satysfakcji.

Z bardziej pomysłowych rzeczy zapadła mi też w pamięć walka z pierwszym bossem. Obok wielkiego ogra pojawiały się małe czerwone mobki, które ten pożerał, by wykonać swój atak. Kluczem do zwycięstwa było oślepienie go światłem odbitym w taki sposób, aby zjadł niebieskiego, wywołującego u niego wymioty. Tak świeżych patentów przydałoby się w grze zdecydowanie więcej.

Shing Mass Creation

Kręć się analogu kręć

Jak już wspomniałem wcześniej, system wyprowadzania combosów gałką analogową naprawdę działa i niewątpliwie jest tym, co będzie wyróżniać Shing! na rynku bijatyk chodzonych przez lata. Jednakże, dla mnie przy dłuższych sesjach z grą okazał się być męczący. Jest to ciekawe zjawisko, bo przecież w grach operujemy analogiem od wielu lat. W wyścigach na przykład także trzymam kciuk na gałce nieustannie, ale jest to ruch powolny. W Shing! natomiast to muszą być szybkie, nieustanne wymachy, której najzwyczajniej potrafią szybko zmęczyć.

Nie pomaga w tym fakt, że niektóre etapy są piekielnie długie (20-25 minut niemal nieustannej walki). Wrogów na arenach jest w wielu sytuacjach zbyt dużo i nawet na najniższym poziomie trudności, nieustanne przekręcanie gałki z jednej na drugą męczy. Z drugiej strony jednak, mam wrażenie, że deweloperzy z Mass Creation byli tego trochę świadomi. W grze (na szczęście) jest dostępny tryb alternatywny, pozwalający na zadawanie ciosów przyciskami, w klasycznym, automatowym stylu. Nie ukrywam, to była rzecz, która uratowała dla mnie Shing!

Choć ukończenie samej fabuły zajmuje nieco ponad trzy godziny, to przez niekończące się areny gra wydawała się trwać zdecydowanie dłużej. Owszem, w etapach mamy poukrywane dodatkowe wyzwania typu “Zabij 10 wrogów w powietrzu” oraz segmenty “Lore”, których zadaniem jest przybliżenie nam historii świata i bohaterów. Jednakże, w temacie różnorodności rozgrywki, to zdecydowanie za mało.

Indycze sny o anime

Odnoszę wrażenie, że sam kierunek artystyczny gry, jakim jest anime przetłumaczone na modele 3D, nie pomaga grze w żaden sposób. Owszem, zarówno wrogowie, środowiska i postaci są zrobione dobrze, lecz przywodzi to na myśl Fortnite’a, którego stylistyki fanem nie jestem. Z drugiej strony, wysokobudżetowe hity z ręczną animacją pokroju Cuphead, czy Streets of Rage 4 rozpieściły mnie na tyle, że czepiam się wszystkiego co od nich odstaje, więc miejcie to proszę na uwadze.

Bardzo podobały mi się za to liczne efekty świetlne, które towarzyszą zdobywanym power-upom, ale też wystrzeliwanym przez wrogów pociskom. Obok ślicznych murali na ścianach w grze, to właśnie światełka robiły największe wrażenie. Zdumienie za to wywołał jeden etap na wodospadzie, podczas którego PS4 Pro zwyczajnie nie wyrabiało z ilością klatek na sekundę. Oznacza to tylko jedno – optymalizacja i więcej aktualizacji, które z pewnością przydadzą się grze przed zbliżającą się premierą na Nintendo Switch.

Gra ma dostępne demo, zarówno na Steamie jak i PS4. Dlatego przed potencjalnym zakupem, bardzo polecam Wam je sprawdzić. System wykonywania combosów gałką analogową jest intrygujący, a świetne relacje między postaciami psuje niestety generyczna fabuła o ratowaniu świata. Dodatkowo, rozwleczone areny – pomimo wciągającej mechaniki – męczą swoją powtarzalnością niemiłosiernie, przez co trudno bez sprawdzenia dema komukolwiek polecić Shing!. Zwłaszcza, że widać iż Shing! próbuje być czymś więcej niż automatową rozwałką. Niestety tak jak wcześniej wspomniałem – w tym roku było kilka podobnie wycenionych, mocniejszych beat ’em upów i przy nich – Shing! wypada nieco blado.

Recenzja

Kto mieczem wojuje…

Ten nie wie co powiedzieć na koniec. Z jednej strony, Shing! nie jest złą grą. To solidny beat ’em up, z kilkoma bardzo ciekawymi pomysłami, które z pewnością można rozwinąć na wiele sposobów. Dla mnie jego największym problemem obecnie jest… cena. Z przykrością stwierdzam, że to nie jest tytuł wart 84 złotych. Patrząc na to za ile możecie wyrwać konkurencyjne, lepsze gry w tym gatunku, to trochę za dużo.

Za udostępnienie gry do recenzji dziękujemy firmie Mass Creation.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim marzeniem zawsze było mówić i pisać o grach. Z zazdrością patrzyłem na redaktorów wielkich gazet oraz Hypera, dlatego teraz robię wszystko by być jak moi idole. Choć moim konikiem są wyścigi i platformówki, staram się coraz częściej wychodzić z giereczkowej strefy komfortu.

1 Comments

  1. […] beat ’em up od Mass Creation. Jakiś czas temu mogliście przeczytać recenzję wersji na PS4 autorstwa Szymona. Ja natomiast postanowiłem sprawdzić, jak ten tytuł radzi sobie na platformie Nintendo. Nie […]

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll to top