Pamiętacie taki tytuł jak Sokoban? Jeżeli Wasza odpowiedź brzmi ‘nie’, to nie macie się co martwić. W moim przypadku było podobnie. Gdzieś tam świtało, ale musiałem odświeżyć pamięć. Po kilku minutach googlowania wszystko stało się jasne. Sokoban to gra z 1982 roku polegająca na przesuwaniu skrzynek na z góry wyznaczone pozycje. Oczywiście jest to bardziej skomplikowane, ale taka jest myśl przewodnia. Wygląda na to, że nie tylko ja przypomniałem sobie o istnieniu takiego typu rozgrywki. Brygada z Daisy Games postanowiła odświeżyć Sokobana i dodać do niego kilka ciekawych mechanik. W taki sposób powstał Sokobos. Niewiele myśląc, postanowiłem sprawdzić, czy ich zabiegi tchnęły w formułę z lat osiemdziesiątych odrobinę świeżości.
Sokobos — Pan Olimpu
Aeschylus wiódł sielskie życie wraz ze swoją żoną Berenice. Kiedy w mieście jego ojca zaczęło źle się dziać, postanowił prosić Bogów o pomoc. Na jego prośby odpowiedział Zeus. Rozkazał naszemu bohaterowi zbudować świątynię ku swojej czci. Był nawet na tyle łaskawy, że obdarował Aeschylusa nadludzką siłą, aby mógł wykonać powierzone mu zadanie. Oczywiście jak to już w takich historiach bywa, pojawił się pewien haczyk, którego nie chcę tutaj zdradzać.
Muszę powiedzieć, że nie spodziewałem się rozbudowy przedstawionej fabuły. Dlatego bardzo spodobały mi się wstawki no początku poziomów, w których Aeschylus opowiada, jakby to już chciał skończyć swoją pracę i wrócić do rodziny. Zachęcało mnie to do kontynuowania przygody. Na plus zasługuje też pewien zwrot akcji, który zupełnie mnie zaskoczył. Moje oczekiwania, jeżeli chodzi o fabułę, były zerowe. Niezmiernie cieszę się, że deweloper postarał się zmotywować nas do parcia naprzód.
Budowanie czas zacząć
Sokobos czerpie garściami od swojego prekursora. Podstawa rozgrywki to przesuwanie i umieszczenie części świątyni w odpowiednich miejscach. Aby ukończyć naszą misję, musimy przejść 60 poziomów. Co kilka plansz przedstawiana jest nowa mechanika. Jest to robione w bardzo fajny sposób, ponieważ za każdym razem jest jeden bądź dwa poziomy wprowadzające. Dopiero po ich ukończeniu jesteśmy wrzucani na głęboką wodę. Ze wszystkich mechanik chyba najbardziej do gustu przypadła mi opcja z kolorowaniem elementów. Fantastycznym dodatkiem jest możliwość pominięcia etapów, które sprawiają trudności. Sam raz skorzystałem z tej możliwości. Gdybym tego nie zrobił, to pewnie nigdy nie skończyłbym pisać recenzji — plansza numer 33 pokonała moje szare komórki.
Starożytny Sokobos
Nie będę ukrywał, że oprawa graficzna nie jest mocną stroną produkcji. Nie zrozumcie mnie źle. Taki retro wygląd według mnie świetnie pasuje do Sokobosa. Wiem natomiast, że spora grupa graczy nawet nie zerknie w stronę tego tytułu. Najważniejsze jednak jest to, że wszystko jest tu wyraźne. Barwy dobrane są w taki sposób, żeby nie męczyły oczu. Każdy element jest wyraźny i doskonale komponuje się z resztą etapu.
Podczas rozgrywki towarzyszy nam spokojna muzyka, która w żaden sposób nie zapada w pamięć, ale też nie wkurza po kilkunastu minutach. Szczególną uwagę zwróciłem na kroki Aeschylusa, które różnią się w zależności od powierzchni, po której się porusza. Niby rzecz oczywista, ale miło, kiedy twórcy myślą nawet o takich szczegółach.
Zgrzytanie zębami
Sokobos wykonany jest perfekcyjnie. Nie chodzi mi tu jednak o błędy czy niedoróbki, których po prostu nie uświadczyłem. Chodzi mi o poziom trudności poszczególnych plansz. Jest on naprawdę doskonale wyważony. Dzięki temu, za każdym razem, gdy znalazłem rozwiązanie, odczuwałem ogromną satysfakcję. Podczas swojej przygody z produkcją ogarnął mnie syndrom jeszcze jednej planszy. Kilka razy obiecywałem sobie, że jak tylko ukończę dany etap, przestaję grać. Nie muszę chyba pisać, że często nie dotrzymywałem słowa, przez co pobudka następnego dnia nie należała do najprzyjemniejszych.
Polecam Sokobosa
Świetnie bawiłem się, pomagając Aeschylusowi wznieść świątynię ku czci Zeusa. Dzięki przyjemnej oprawie i wymagającym zagadkom nie nudziłem się ani minuty. Coraz częściej zaczynam sięgać po gry logiczne. Nie wiem, czy to ze względu na wiek, czy potrzebę uspokojenia zwojów mózgowych zajętych ciągłą akcją. W każdym razie powód nie jest ważny. Ważne jest to, że te kilka godzin spędzonych na przesuwaniu wirtualnych bloków uważam za udane. Planuję również wrócić do planszy numer 33 za jakiś czas. Przecież nie mogę tak tego zostawić, prawda? Jeżeli tylko czas pozwoli, planuję też sięgnąć po kolejną produkcję studia Daisy Games, które bazuje na takim samym modelu rozgrywki. Nie myślałem, że tak wkręcę się w przesuwanie ‘pudeł’, a Dark Sheep posiada jeszcze elementy dreszczyku. Szkoda nie spróbować.
Gameplay
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji..