To już się robi trochę nudne. Kolejna premiera wysokobudżetowej produkcji, kolejna wojna i polowanie na czarownice, urządzane przez społeczność graczy. Lewackie korporacje, geje i przekupni recenzenci po raz kolejny niszczą gaming, wypuszczając na rynek kolejne „gunwo”, aczkolwiek, trzeba przyznać, dość nieudolnie, skoro ten cały czas nie chce zdechnąć. Tymczasem, abstrahując już od trwającej w najlepsze i – przyznam szczerze – mocno żenującej wojny kulturowej między graczami, choć pomyśleć by można, że Star Wars: Outlaws faktycznie jest growym odpowiednikiem „Planu dziewięć z kosmosu”, to w rzeczywistości tytuł ten jest po prostu okej. Ni mniej, ni więcej, po prostu okej.
Dużo midichlorianów we krwi
Czy miał szansę stać się produkcją wybitną? Pewnie! Star Wars: Outlaws skrywa w sobie olbrzymi potencjał, który bardziej umiejętni twórcy mogliby wykorzystać. Massive Entertainment niestety zawiodło na tym polu, więc otrzymujemy zlepek genialnych pomysłów zrealizowanych w stopniu co najwyżej zadowalającym. Kurczę, wizja wcielenia się w rolę młodego złodzieja, który próbuje wyrobić sobie imię w gangsterskim półświatku, próbując przy tym nie naprzykrzyć się zbytnio żadnemu z trzęsących nim syndykatów, to przepis na świetną produkcję. Dorzućcie do tego zróżnicowany otwarty świat, dynamiczną walkę i pościgi, możliwość cichego wykonywania zadań, a także kosmiczne bitwy. Kurczę, to mogło być coś naprawdę wielkiego.
„Heist movie” bez planu
Spory potencjał ma już sama historia Star Wars: Outlaws, traktująca o Kay Vess, usiłującej zaistnieć w półświatku. Skok, który miał jej to jednak umożliwić, idzie jednak bardzo źle, w efekcie czego dziewczyna zmuszona jest salwować się ucieczką z planety, by mieć jakiekolwiek szanse utrzymania swojej głowy na karku. W końcu syndykat, którego skarbiec próbowała okraść, wyznaczył za nią cenę, co raczej nie rokuje zbyt dobrze w świecie pełnym łowców głów (wyłączając Bobę Fetta, bo akcję Outlaws osadzono po „Imperium kontratakuje”). Reszta opowieści to w zasadzie przygotowania do ponownej próby przeprowadzenia skoku, dzięki której w razie powodzenia Kay może otrzymać szansę uniknięcia wyroku.
Gdyby scenariusz Star Wars: Outlaws trafił w ręce dobrych scenarzystów, prawdopodobnie przez tych kilkanaście godzin trwania gry bylibyśmy świadkami pieczołowitych, acz widowiskowych przygotowań, dopinaniu planu na ostatni guzik, organizowania sprzętu i, nie wiem, wewnętrznych tarć między charakternymi członkami zebranej ekipy. Ot, coś jak GTA V, by nie szukać zbyt długo. Scenariusz trafił w ręce zaledwie kompetentnych pisarzy, więc choć teoretycznie większość z tego się tutaj znajdzie, zagramy kilka ciekawszych misji, a paru bohaterów może nawet zapaść w pamięci, to lwia część przygód Kay Vess okazuje się dość nijaka.
Złodziej #15
Największym zawodem okazuje się zatrudniona do skoku ekipa, których członków poza związanymi z ich werbunkiem misjami w zasadzie nie widujemy. Owszem, kręcą się po statku i można do nich nawet zagadać, ale nie pełnią już oni żadnej roli w tej opowieści aż do jej finału. Przecież z różnic ich charakterów i pochodzenia mogła wyniknąć masa arcyciekawych interakcji zarówno z graczem, jak i tych wewnętrznych. Kłótnie, dysputy, może nawet jakiś romans – cokolwiek co mogłoby sprawić, że ich imiona i sylwetki jakkolwiek zapadłyby w pamięci. Zwłaszcza że na papierze wydają się całkiem ciekawymi bohaterami, ale w praktyce wypada to mocno średnio, może z wyjątkiem droida ND-5, który faktycznie towarzyszy nam w trakcie rozgrywki i stanowi – tuż obok Nixa, czyli zwierzątka Kay – najjaśniejszy punkt tej historii.
Ludzie, tu nikogo nie ma!
Równie interesują i niedopieczona zarazem okazuje się rozgrywka, którą też można by w pewnym sensie przyrównać do GTA. Mamy bowiem otwarty świat, a raczej światy, bo w Star Wars: Outlaws odwiedzimy kilka mocno różniących się od siebie klimatem. Mamy gęsto zaludnione miasta z masą sklepików i aktywności pobocznych, a także przepastne tereny pozamiejskie. Mamy ścigacz, który ułatwia poruszanie się po nich, a nawet „policję” z kilkoma poziomami poszukiwania. Znalazły się nawet elementy nasuwające na myśl serię Watch Dogs, bo bezustannie towarzyszącego nam Nixa możemy wysłać, by odwrócił uwagę strażników, okradł przechodnia czy wykonał szereg najrozmaitszych opcji.
W niewoli własnych pomysłów
Problem z otwartym światem w Star Wars: Outlaws jest niestety taki, że wydaje się on całkowicie zbędny. Jest po prostu pusty, nawet pomimo tego, że teoretycznie nie brak tu aktywności pobocznych (gra w Pazaaka, automaty, wyścigi „konne”), często świetnie poprowadzonych misji dodatkowych i opcjonalnych wydarzeń, na które natrafić możemy w trakcie podróży. Wirtualny świat jednak ani na moment nie sprawia wrażenia, jakby faktycznie toczyło się w nim życie, a ciekawych zakątków i widoków, którymi moglibyśmy się pozachwycać, jest tu stosunkowo niewiele, o ile nie urządzają Was widoki ciągnących się po horyzont stepów, wąwozów czy lasów.
Chciałbym w tym miejscu powiedzieć, że Star Wars: Outlaws powinno być produkcją liniową, podzieloną po prostu na kilkanaście misji, ale nie mogę, bo wtedy cała koncepcja dbanie o swoją reputacją u poszczególnych syndykatów straciłaby sens, a to przecież jeden z lepszych elementów gry. Nie jest wprawdzie zbyt skomplikowany, przypominając w zasadzie ten z GTA 2 (obiecuję, że to już ostatnie porównanie do marki Rockstara). Ot, wykonując zlecenia dla jednego z gangów, zyskujemy jego przychylność, ale prawdopodobnie stracimy ją u konkurencji. Ten brak pewności wynika natomiast z faktu, że w trakcie misji zazwyczaj otrzymujemy możliwość wyboru, czy wykonać zlecenie zgodnie z planem, czy może zdradzić pracodawcę i wspomóc jego wrogów.
Niekonwencjonalny rozwój
Od poziomu naszej reputacji zależy to, w jakie zaułki miasta będziemy mogli bezpiecznie wejść, a z jakich zostaniemy wyrzuceni. Dla swoich przyjaciół każdy syndykat przewidział ponadto nagrody w postaci nowych elementów wyposażenia, takich jak nowe kurtki, pasy czy czysta kosmetyka w postaci malowań broni lub zawieszek na motocykl. Warto poszperać w sklepach, bo nowe ubrania świadczyć będą nie tylko o naszym wyczuciu stylu bądź jego braku, ale przede wszystkim obdarzą nas przyjemnymi bonusami. Ot, choćby prędkość ładowania paska adrenaliny potrzebnej do szybkiego eliminowania oznaczonych przeciwników (rozwiązanie podobne do tego ze Splinter Cell: Conviction) czy dodatkowe przedmioty lecznicze. Co więcej, na tej samej wyposażyć możemy również Nixa, ubierając mu choćby fikuśną czapkę czy potrawę kupioną w restauracji.
Rozwój bohaterki nie ogranicza się w żadnym razie do zmiany ciuszków, bo Kay posiada również kilka drzewek umiejętność. Normalnie pewnie na tym bym skończył, bo nowe zdolności to nic odkrywczego, ale sam sposób ich odblokowywania jest dość intrygujący. W Star Wars: Outlaws nie ma bowiem poziomów postaci ani punktów umiejętności. Zamiast należy najpierw znaleźć trenera, a później wykonać szereg wytycznych, by odblokować powiązaną z nimi zdolność. Może to być cokolwiek, wprawić Nixa w zazdrość poprzez głaskanie innych zwierzątek, wykonanie ścigaczem skoku na konkretną odległość czy ciche powalenie danej liczby przeciwników. Wypada to świetnie i bardzo często dość organicznie.
Piękno chaosu, ospałość metodyczności
Przejdźmy już jednak do najważniejszego, czyli walki, która wykonana została tutaj genialnie. Zbaczając na moment z tematu, nie dajcie się zwieść głosom w internecie, twierdzącym, że Star Wars: Outlaws to skradanka. Bynajmniej. Owszem, opcję cichego rozgrywania misji jak najbardziej tu przewidziano, a część misji wymusza takie podejście w konkretnych momentach, ale nic nie stoi na przeszkodzie, by wszystkich strażników po prostu rozstrzelać, pamiętając tylko o tym, by nie dopuścić do włączenia przez nich alarmu. Skradanie się jest ponadto na tyle pozbawione polotu, że stawiając na ten styl rozgrywki, wyrządzicie sobie krzywdę.
Walka w Star Wars: Outlaws to bowiem bezapelacyjnie najlepszy element tej gry, który przyrównać można byłoby do tego z serii Uncharted. Strzelaniny są zatem mocno chaotyczne i wymagają mobilności, bo siedzenie w jednym miejscu dość często oznaczać będzie śmierć, zwłaszcza że Kay składa się po zaledwie kilku trafieniach. Efekt jest kapitalny, a potyczki nieprzewidywalne i sprawiające masę frajdy. Pewnym minusem jest natomiast fakt, że Kay posiada wyłącznie swój blaster, aczkolwiek ten posiada trzy tryby strzelania, czyniąc go dość uniwersalną pukawką. Jeżeli jednak to dla Was za mało, to zawsze można podnieść broń po pokonanym przeciwniku. Niestety nie każdą i tylko na krótką chwilę, bo Kay wyrzuca ją na ziemię przy każdej interakcji z otoczeniem. Toteż wspięcie się na skarpę czy przeciśniecie przez szczelinę, oznacza jej utratę.
Żeby nie było zbyt kolorowo, sporo mechanik okazało się nietrafionych. Bitwy w kosmosie są całkiem niezłe, ale nie na tyle, by eksploracja kosmosu wydawała się jakkolwiek pociągająca. Również hakowanie komputerów poprzez odgadywanie hasła oraz otwieranie zamków w trakcie z początku niezbyt jasnej w swoich założeniach minigry wypadają okej, lecz w pewnym momencie zaczynają mocno męczyć. To wszystko jednak w nieznacznym tylko stopniu wpływa na mimo wszystko całkiem przyjemne wrażenia z rozgrywki.
Techniczny potworek
Nie zdziwię Was pewnie, ale bardzo nierówna jest również oprawa gry. Genialnie prezentują się okraszone doskonałym oświetleniem i efektami cząsteczkowymi miasta, ale kiedy tylko z nich wyjdziemy, naszym oczom ukazuje się absolutnie nijaki, płaski świat. Modele obcych ras wykonano w zasadzie perfekcyjnie, podczas gdy ludzcy bohaterowie wypadają mocno średnio. Co gorsza, obraz notorycznie wydaje się rozmazany, co najlepiej widać okropnie „pływającej” fryzurze Kay, a sama gra w trybie płynności (jest też skrojony pod 30 FPS tryb wydajności) zdecydowanie zbyt często gubi klatki, choć na szczęście nie są to jakieś drastyczne spadki i przez większość czasu te 60 FPS-ów jest. Tyle dobrego, że nie napotkałem żadnych znaczących błędów, co najwyżej drobnostki. Złego słowa nie mogę powiedzieć natomiast o muzyce czy grze aktorskiej – te wypadają bardzo dobrze.
Świetne pomysły, zaledwie poprawne wykonanie
Rozumiem zawód wielu ludzi. Star Wars: Outlaws ma wiele za uszami i pod wieloma względami nie dowozi. Ma też jednak swoje dobre strony – fantastyczną walkę, sympatycznego i pomocnego Nixa, przepiękne lokacje miejskie czy też prosty, acz całkiem niezły system reputacji. Nawet warstwa fabularna pomimo swoich niedociągnięć ma swoje momenty, stanowiąc przyjemną, awanturniczą przygodę. Warto zatem odczekać nieco, aż gra stanieje, bo absolutnie nie jest to tytuł wart ponad trzech stów, ale kiedy to się stanie, śmiało można się skusić, powinniście się bawić całkiem nieźle. Nie jest to bowiem produkcja wybitna czy nawet bardzo dobra, ale nie jest to też totalny kupsztal, na jakiego Star Wars: Outlaws maluje internet. Jest po prostu okej, a jeżeli potraficie przymknąć oko na niedociągnięcia, to nawet więcej niż okej.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.