Starfield – recenzja (XSX). Kosmiczne oczekiwania, niechybny zawód

Gra dostępna na:
PC
XSX
Starfield - grafika główna

Co tu się podziało, to ja absolutnie nie wiem. Jakimś kompletnym absurdem jest dla mnie fakt, że premiera Starfielda okazała się najbardziej kontrowersyjnym wydarzeniem branżowym tego roku. Przecież ta jedna gra wywołała dwie osobne, zagorzałe dyskusje na temat metodyki recenzowania i rzetelności recenzentów, a także tego, czym recenzja w zasadzie być powinna. Powiedzieć, że Starfield spolaryzował graczy, to nie powiedzieć nic. Sami jednak zgotowaliśmy sobie ten los, dopowiadając sobie tak wiele, że tytuł ten w większości przypadków zwyczajnie nie mógł spełnić oczekiwań graczy. Nie jest to bowiem ani No Man’s Sky, ani Elite: Dangerous. Starfield to Fallout w kosmosie, dosłownie i z całym dobrodziejstwem inwentarza.

Czym jesteś?

Przyznam, że kompletnie nie rozumiem zdziwienia części graczy tym faktem. Nawet Todd Howard w trakcie zapowiedzi gry ochrzcił go mianem „Skyrima w kosmosie” i pomimo swojej reputacji wcale w tym miejscu nie skłamał. Gry Bethesda Game Studios są dość specyficzne. Studio to niemalże od dwudziestu lat (licząc od Obliviona) wydaje w zasadzie jedną i tę samą grę, zmieniając tylko setting i niepasujące do niego mechaniki. Niezależnie od tego, czy spojrzymy na Skyrima, czy dowolnego, nowożytnego Fallouta, ujrzymy olbrzymią produkcję z płytkim wątkiem głównym i topornym modelem walki, ale za to z przepięknym, przepastnym światem i masą zachęcających do eksplorowania go zadań pobocznych. Jeżeli graliście w jedną z ich gier, to w zasadzie graliście już w nie wszystkie, bo Starfield absolutnie nic w tej formule nie zmienia. Krypty zamieniono na stacje kosmiczne, a smoki na statki.

Starfield - cydonia
Skromne kosmicznego początki.

Górnik z ambicjami

Swoją przygodę także zaczynamy dość klasycznie, będąc absolutnie nikim ważnym dla świata. Ot, wcielamy się w jednego z wielu górników, którzy pracują w kopalni przy wydobywaniu minerałów. Swój wygląd, imię, a nawet pochodzenie możemy dowolnie ustawić w kreatorze postaci, ale – nie licząc dodatkowych opcji dialogowych – nie ma to tak naprawdę większego znaczenia. Dla świata jesteśmy wyłącznie bezimiennym robolem, który zaczyna mieć jakąś wartość dopiero wtedy, gdy podczas misji wydobywczej natykamy się na artefakt, którego dotknięcie wywołuje w nas dziwną, acz podniosłą wizję. Od tego momentu nasze życie się zmienia, zostajemy zwerbowani przez grupę odkrywców zwaną Konstelacją i wyruszamy na kilkudziesięcio godzinną przygodę, której celem jest skompletowanie wszystkich artefaktów i zrozumienie nie tylko ich działania, ale wręcz całego Wszechświata.

Brzmi to dumnie, ale klasycznie dla gier Bethesdy wątek główny jest najmniej interesującą częścią zabawy. Zdecydowana większość zadań polega na pozyskiwaniu artefaktów, więc choć każdy z nich pozyskujemy w inny sposób, często musząc dogadywać się z szemranymi typami lub dopuszczając się do balansujących na granicy legalności przekrętów, dość szybko robi się mocno schematycznie. Żadnym wynagrodzeniem naszych trudów nie jest też w moim odczuciu finał, który jawi mi się jako dość pretensjonalny, nawet jeśli jego koncepcja na papierze wygląda naprawdę ciekawie. Największą zaletą głównego wątku są natomiast jego bohaterowie. Obsada jest spora i różnorodna, a przy tym na tyle sympatyczna, że trudno jest ich nie polubić. Jeżeli jednak skupicie się wyłącznie na wątku głównym, to obawiam się, że nie zdążycie się z nimi zbyt mocno zżyć. Fabuła gna do przodu tak szybko, że nie ma czasu na zapoznanie się z nimi, więc tym bardziej warto poświęcić trochę czasu na eksplorację i zwiedzanie świata.

Starfield - neon
Neon to jedno z najciekawszych miejsc w galaktyce.

Szeroko, nie głęboko

Całe szczęście, że Starfield, podobnie jak Fallout i cała seria The Elder Scrolls, zaczyna błyszczeć dopiero wtedy, gdy porzucimy wątek główny i zapuścimy się gąszcz licznych zadań pobocznych. Tych jest na tyle dużo, że już po kilku godzinach gry Wasz dziennik zapełni się po brzegi. To właśnie tu zaczyna się prawdziwa przygoda, bo wątków pobocznych nie tylko jest mnóstwo, ale są one też naprawdę świetnie poprowadzone. Klasycznie, najciekawiej wypadają misje frakcyjne, w których dołączymy chociażby do gwardii Zjednoczonych Kolonii, przenikniemy pod przykrywką do gangu Karmazynowej Floty, czy rozpoczniemy przygodę ze szpiegostwem przemysłowym dla jednej z topowych korporacji. Nie zabrakło też intrygujących zadań niezależnych, jak choćby to związane z dziwnym statkiem orbitującym nad kolonią Paradiso lub wątkiem związków zawodowych w szczycącym się swoim wolnym rynkiem, mocno cyberpunkowym mieście Neon.

Piękne miejsca w pustym świecie

Na plus należy zaliczyć również projekt i różnorodność samych lokacji. Wspomniany Neon to perła Starfielda, do której wielokrotnie wracałem z niemałą przyjemnością, ale na wspomnienie zasługuje chociażby stolica Zjednoczonych Kolonii, czyli Nowa Atlantyda, a także przypominające westernowe miasteczko Akila. Gdziekolwiek się zatem nie udacie, z pewnością ujrzycie coś ciekawego. Jest to jednak miecz o dwóch ostrzach. Z perspektywy akcji w kosmosie tak duża różnorodność ma jak najbardziej sens, ale w efekcie przypomina to raczej zbiór lunaparkowych atrakcji, aniżeli spójny świat, co nieco kłóci się z szumnie zapowiadaną stylistyką NASA-punk. Nie jest to wada per se, ale świat Starfielda zapadnie mi w pamięci zdecydowanie słabiej niż Skyrim, pustkowia Waszyngtonu czy nawet bostońska Wspólnota.

Starfield - stateczki
Latanie stateczkiem to niestety smutna konieczność.

Nie pomaga też fakt, że mapa Starfielda jest absolutnie olbrzymia i pełen planet, na których można swobodnie lądować. Każda planeta oferuje odmienny klimat i unikalną florę i faunę, ale odnalezienie się w gąszczu galaktyk na mapie zakrawa na niemożliwość. Jest to o tyle problematyczne, że nie możemy tu po prostu wsiąść w statek i lecieć, aż gdzieś dolecimy. Cała podróż międzyplanetarna odbywa się na zasadzie szybkiej podróży, a swobodnie latać możemy wyłącznie na orbicie odwiedzanej właśnie planety. To tu też toczymy od czasu do czasu kosmiczne batalie, ale jest to raczej przykra konieczność, aniżeli coś, na czym chciałoby się spędzać swój wolny czas. Ot, bardzo podstawowe latanie stateczkiem dorzucone trochę na siłę. Fani kosmicznych latadełek powinni swoje oczy skierować raczej ku Everspace 2.

Gdzieś to już widziałem

Starfield pod względem rozgrywki to bowiem Fallout z elementami Skyrima. Łazimy zatem po planetach, gadamy z ludźmi (co ciekawe, wykonano krok wstecz względem Fallouta 4, więc wejście w dialog ponownie blokuje kamerę na rozmówcy) i naparzamy się z przeciwnikami przy pomocy broni palnej. Nie mamy tu wybitnie miodnego systemu walki, ale jest on kompletnie wystarczający, by czerpać radość ze strzelanin. Zwłaszcza kiedy w końcu wejdziemy w posiadanie „magicznych” mocy, pozwalających chociażby na chwilowe odwrócenie grawitacji wokół przeciwników lub powalenie ich na ziemię przy pomocy tutejszej wersji skyrimowskiego „Fus Ro Dah”. Klasycznie dla gier Bethesdy mamy tutaj olbrzymią dowolność w sposobie rozwoju postaci, więc równie dobrze konflikty możemy omijać dzięki opcji skradania się lub zapobiec im zwyczajną dyplomacją. Drzewek rozwoju jest tu przy tym tyle, że wymaksowanie postaci potrwa spokojnie kilkaset godzin.

Starfield - eksploracja

Kosmos działa w trzydziestu klatkach

Paradoksalnie, choć jest to gra Bethesdy, będzie to czas spędzony w zasadzie bezboleśnie. W momencie premiery wiele mówiło się na temat stanu technicznego gry, ale w wersji na Xboxa Series X nie natknąłem się w zasadzie na nic wartego uwagi. Ot, czasem zwłoki wbiły się głową w sufit i dyndały wesoło, a jedna z bohaterek przeniknęła przez oparcie fotela, ale są to błędy kompletnie nieinwazyjne. Bardziej problematyczne jest ograniczenie płynności gry do 30 FPS, ale i do tego można się przyzwyczaić. Zwłaszcza że klatkaż jest tu stabilny, sporadycznie tylko gubiąc klatki. Jasne, w kontekście oprawy graficznej – gra potrafi być przepiękna, ale z nóg raczej Was nie zwali – jest to zawód, ale nic, co uniemożliwiałoby komfortową zabawę.

Kosmiczne oczekiwania, niechybny zawód

Starfield zdecydowanie nie jest najlepszą grą tego roku, ale w żadnym stopniu nie jest też paździerzem, jak twierdzić mogą internetowi krzykacze. To produkcja z fascynującym światem i świetną atmosferą, budowaną w dużej mierze przez kapitalną ścieżkę dźwiękową, dająca przy okazji poczucie odbywania fantastycznej przygody. Wątek główny mógłby być lepiej napisany, a świat nieco spójniejszy, ale wciąż raz za razem z przyjemnością wracałem do zabawy. To jedna z tych gier, w których poniekąd sami tworzycie swoją przygodę i tylko od Was zależy, czy popędzicie za artefaktami, zwiążecie się z którąś z frakcji, czy może jednak stworzycie kosmiczne imperium, budując na powierzchniach planet placówki wydobywcze i skupując lub budując własne statki. Jeżeli gier Bethesdy nie lubicie, nie polubicie i tej. Jeżeli jednak Fallout i Skyrim do dziś sprawiają, że serca zaczyna Wam bić szybciej, Starfield to gra dla Was.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Bethesda Polska.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.
Scroll to top