Z serią Assassin’s Creed mam same miłe wspomnienia. Pamiętam, jak zobaczyłem zwiastuny pierwszej części. Nie dość, że uwielbiam skradanki to jeszcze wspinanie po czym się chce oraz parkour wyglądały fantastycznie. Niektórym nie spodobał się wtórny sposób rozgrywki, ale mnie to nie przeszkadzało. Wsiąkłem na całego. Potem nadeszła Trylogia Ezia, która obok Arkham jest jednym z lepszych cykli, jakie znam. Nawet tak nielubiane Unity oraz trójka mają w moim sercu specjalne miejsce. Black Flag to natomiast jeden z moich ulubionych tytułów wszechczasów. Oczywiście sama rozgrywka przez te wszystkie lata sporo się zmieniła. Czasem na lepsze. Czasem na gorsze. Jednak zawsze było to coś zbliżonego do podstawy utartej przez oryginalnego Asasyna. Pewnie dlatego po odpaleniu w 2017 roku Assassin’s Creed Origins byłem tak wielce zawiedziony. Miałem wrażenie, że zmian jest za dużo, a na dodatek poszły w niezadowalającym mnie kierunku. To już nie był ten AC, którego tak kochałem. Dlatego po kilku godzinach odstawiłem pudełko na półkę i nie sięgnąłem po nie przez bardzo długi czas.
Powrót gry marnotrawnej
Co więc skłoniło mnie do powrotu? Po pierwsze wiele ludzi twierdzi, że AC Valhalla jest naprawdę przyjemną produkcją pomimo bycia rozwleczonym kotletem. W związku z tym, że lubię ogrywać części po kolei, miałem jakąś blokadę przed sięgnięciem po przygody Eivor. Po drugie, Ubi zrobiło całkiem dobrą robotę, pokazując przyszłe plany dla tej serii. Po prezentacji, która odbyła się we wrześniu, prawie się złamałem, ale inne sprawy zaprzątały wtedy moją głowę. Przysłowiowym gwoździem do trumny było dwa odcinki podcastu Pogradane, a w szczególności ten z numerem 32. Uczestnicy tak bardzo zachwalali ostatnie trzy odsłony długoletniego IP, że nie mogłem się powstrzymać i płyta z Assassin’s Creed Origins wylądowała w napędzie mojego PlayStation 5.
Assassin’s Creed Origins 5 lat później
Na początek zaznaczę, że nie mam zamiaru porównywać starych odsłon z nowymi. Chcę się skupić wyłącznie na tej produkcji i co w niej zadziałało, a co nie do końca przypadło mi do gustu.
Oprawę zazwyczaj zostawiam sobie na koniec, ale tym razem od tego tematu zacznę. Dlaczego? Bo jest to sprawa najmniej ważna, chociaż granie na konsoli w 60 klatkach jest niezwykle przyjemne. Wiem, co mówię, bo zanim odpaliłem Origins, dosłownie na chwilę usiadłem do Syndicate. Namęczyłem się trochę, aby zdobyć brakujące do Platyny trofeum, a 30 fpsów oraz graficzne problemy (głównie flickering) nie pomogły. Na szczęście tak zwany next-gen patch pozwala włączyć egipskiego Asasyna w porządnym klatkarzu, który utrzymuje się podczas całej przygody. Nie wiem, jak tytuł prezentuje się na PS4 Pro, ale na piątce wygląda naprawdę ślicznie. Świat jest kolorowy, światło słońca i księżyca pięknie przebija się przez korony drzew, a widoki potrafią zachwycić.
Liczę na glitche
Po grach z otwartym światem często spodziewam się masy dziwnych glitchy i bugów. Nie licząc kilku wpadek, typu latające skały gdzieś wysoko w górach nie mam się do czego przyczepić. Oczywiście wpadki takie jak blokowanie się przeciwników na mikro kamieniach, czy dziwnie latające ciała pokonanych wrogów czasem się zdarzały. Nie było to jednak nagminne i w żadnym wypadku nie psuło mi zabawy. Miło zaskoczyłem się natomiast wspinaczką i parkourem. Ani razu nie zdarzyło mi się zablokować. Co prawda wnikanie w powierzchnię, po której się wdrapywałem, było częste, ale nie powodowało to problemów z samym gameplayem. Nie pamiętam czy na premierę stan rzeczy był taki sam, jednak na tę chwilę jest super.
Bayek i Aya
Nigdy nie należałem do ludzi, którzy czepiają się fabuły w grach lub filmach. Tylko w skrajnych przypadkach wyrażam swoje niezadowolenie. Historia w Assassin’s Creed Origins nie jest może wyszukana, ale jak na moje standardy wystarczy. Bayek i Aya chcąc pomścić śmierć syna, wyruszają w podróż pełną krwi i niepotrzebnej śmierci. Okazuje się, że świat nie jest czarno-biały, a zemsta nie zawsze prowadzi do spokoju ducha.
Bardzo żałuję, że część postaci drugoplanowych pojawiła się i znikła, zanim zdążyłem je poznać. Wiele wydarzeń z głównego wątku miałoby większe znaczenie, gdybym tylko mógł je bliżej poznać. Podoba mi się natomiast w jaki sposób powstało Bractwo Assassynów, a w szczególności ich symbol. Nie jest, to może epicka opowieść, ale ma swoje momenty. Oczy kilka razy mi zmokły. Na plus zasługuje, też pojawienie się wątku z czasów teraźniejszych. Rozumiem, dlaczego cały akcja z Abstergo może się komuś nie podobać. Do mnie to jednak przemawia i przywitałem te krótkie momenty z uśmiechem na ustach.
Ogrom Assassin’s Creed Origins
Lubię spędzać czas w produkcjach, w których dobrze się bawię. Nieważne czy jest to dziesięciogodzinna kampania w God of War, czy setki godzin spędzonych na strzelaniu do kosmitów. W towarzystwie Bayeka spędziłem w sumie około trzech dni, z czego jedną trzecią poświęciłem na ukończenie linii fabularnej. Pozostały okres mijał na wykonywaniu misji pobocznych oraz dziesiątek lokacji rozsianych po całym Egipcie. W sumie jest to nawet ciekawie zaprojektowane. Gdy widziałem, że mam możliwość dłuższej sesji skupiałem się na questach głównych. Krótsze posiadówy spędzałem na odkrywaniu kolejnych znaków zapytania.
To właśnie tutaj zaczęły się pierwsze poważne problemy z tym tytułem. Sama wielkość świata nie jest jednak minusem. Wiadomo, że im więcej do zrobienia, tym lepiej. Szkoda tylko, że większość tych aktywności to jedno i to samo. Wszystko sprowadza się do zabij, znajdź lub połączenia tych dwóch czynności. Podobnie ma się sprawa z zadaniami pobocznymi. Zero finezji. Gry takie jak Batman Arkham Asylum, Legend of Zelda: Breath of The Wild czy nie takie znowu stare Immortals Fenyx Rising pokazały, że da się wypełnić mapę ciekawą zawartością.
Naprawdę szkoda, tym bardziej że rozwiązanie tej bolączki było takie proste. Wystarczyło zamienić kilka obozów w jakieś logiczne puzzle z przesuwaniem posągów. Taka mechanika jest już w grze, więc nie rozumiem, dlaczego nikt na to nie wpadł. Zamiast wciskać skarb za każdym zakrętem, można było zrobić wyzwania związane ze strzelaniem do celów. Nawet specjalne trasy wspinaczkowe byłyby lepsze niż kolejny statek z kapitanem do pokonania.
Na co komu poziom?
Podejrzewam, dlaczego Ubi poszło w system zdobywania poziomów. Nie dość, że mogli go zaprojektować pod mikrotransakcje, to jeszcze wydłużyli czas potrzebny na ukończenie fabuły. Dodatkowo mogli wrzucić tonę nudnych questów, aby gracz miał łatwiejszy sposób na wbijanie kolejnych numerków. Ilość zdolności do odblokowania jest również zdecydowanie za duża. Nawet mając maksymalny level Bayeka, nie byłem w stanie odhaczyć wszystkiego.
Tutaj też sprawa powinna być oczywista. Chcesz umożliwić niższe ceny u kupców? Zrób linię zadań, która do tego doprowadzi. Zamiast ukrywać narzędzia takie jak bomby czy strzałki z trucizną za ścianą punktów doświadczenia lepiej wymyślić wyzwania albo misje, które pozwolą je zdobyć. Gwarantuję, że satysfakcja po ukończeniu takiej nitki będzie większa, niż po przytrzymaniu przycisku X, A czy Spacji przez kilka sekund. Takie podejście pozwoliłoby także na zmniejszenie liczby niepotrzebnych side questów.
Największym jednak grzechem tego całego systemu są przeciwnicy. Rozumiałbym, gdyby w zależności od poziomu danego terenu spotkałbym innych wrogów. To by miało sens. Niestety, nieważne czy byłem w okolicy z numerem 1, czy 34 krokodyle i hipopotamy były te same. Podobnie z żołnierzami, choć tutaj faktycznie trochę różnili się zbroją. Nie wiem, czy to lenistwo, czy brak czasu, ale jestem pewny, że dałoby się znaleźć wyjście i z tego problemu. Cała ta heca z poziomami doprowadziła do tego, że aby rozpocząć ostatnią misję musiałem grindować 4 levele. Nie było to najprzyjemniejsze przeżycie.
Assassin’s Creed Origins potrafi przywalić
Zastanawiam się, czy mogę jeszcze na coś ponarzekać? Jak najbardziej. Walka niestety również nie jest mocną stroną tej produkcji. Powód poznaliście w akapitach powyżej. Na początek mamy dostępne tylko dwa ataki, a cała reszta ponownie stoi za ścianą expa. Kiedy nadchodzi ten moment, że można z naparzanki wykrzesać coś więcej, przeciętny użytkownik zanudzi się na śmierć. Nie ratuje tego nawet kilka rodzajów broni oraz finishery, których zresztą też jest jak na lekarstwo.
Same zabójstwami wypadają trochę lepiej, chociaż też trzeba trochę poczekać na podwójne wykończenia. Podobają mi się za to mechaniki ognia oraz trucizny, tylko szkoda, że tak słabo są one opisane. Gdyby nie hinty pojawiające się podczas ekranu ładowania nawet nie wpadłbym na niektóre rozwiązania. Bo kto by pomyślał o wstrzyknięciu trucizny trupowi, położeniu go na konia i przestraszeni zwierzaka tak, żeby wjechał w sam środek twierdzy, siejąc zamęt i zniszczenie. Ja nie wpadłem.
Do rąk Bayeka wpadła także broń dalekiego zasięgu. Dobrze, że twórcy pomyśleli o dodaniu łuków tylko dlaczego są one tak bardzo przegięte? Szczególne wersja drapieżcy zachowująca się jak snajperka. Były momenty, gdzie wszystko załatwiała zdalnie sterowana strzała. Po co się męczyć, skradać, unikać, jak można cały obóz wystrzelać.
Zawartość Asasyna w Asasynie
Najwyższy czas odpowiedzieć na najważniejsze pytanie. Czy Assassin’s Creed Origins to jeszcze Asasyn, czy już coś zupełnie innego? Odpowiedź nie jest jednak taka oczywista, jakby mogło się wydawać. Jeżeli podejdziemy do tego normalnie to niestety elementy, które tworzyły podstawę pierwszych cześć, zostały zmienione do tego stopnia, że to już nie to samo. Natomiast wystarczy wyłączyć całkowicie interfejs użytkownika i podkręcić trochę poziom trudności. Wtedy można się poczuć jak prawdziwy zabójca. Żadnych znaczników pokazujących gdzie są przeciwnicy, żadnych oznaczeń misji. Wszystko trzeba robić na czuja, podpierając się ewentualnie tym, co widzi Senu, czyli zwierzęcy przyjaciel głównego bohatera. Nadal nie jest to ten sam typ rozgrywki co kiedyś. Nie zmienia to jednak faktu, że duch serii został zachowany. Przynajmniej takie jest moje zdanie.
Czy powrót do Assassin’s Creed Origins był dobrym pomysłem?
Jako długoletni fan cyklu mogę nie zgadzać się z wieloma decyzjami podjętymi przez deweloperów. Jednocześnie rozumiem potrzebę innowacji i zmian. Dlatego po spędzeniu z grą naprawdę dużej ilości godzin cieszę się, że ponownie po nią sięgnąłem. Dzięki temu miałem tytuł, który mogłem odpalić po ciężkim dniu, włączyć sobie podcast w jednej słuchawce i bezmyślnie klepać następne lokacje w sposób, który sam sobie wybrałem. Mogłem się odstresować i wyciszyć. Nie musiałem skupiać się na celowaniu ani ścigać o pierwsze miejsce w rankingach. Byłem tylko ja, Bayek i pustynia. Te wszystkie wspomniane przeze mnie niedociągnięcia i braki znikały w okamgnieniu. Po prostu dobrze się bawiłem i zrozumiałem, dlaczego tyle osób nadal lubi wcielać się w rolę Asasyna. W związku z tym nie zostało mi nic innego jak odłożyć Origins z powrotem na półkę i udać się w podróż do starożytnej Grecji.
Gameplay
Gdzie kupić?