Wolfenstein się zmienił. Obecnie kojarzony jest raczej z alternatywną historią i klimatami „Człowieka z Wysokiego Zamku” Philipa K. Dicka, aniżeli okultystycznymi eksperymentami nazistów. A przecież jeszcze nie tak dawno temu (no dobra, od ostatniego okultystycznego Wolfensteina minęło 15 lat) to właśnie one stanowiły trzon serii, zarzucając gracza hordami nieumarłych, genetycznie zmodyfikowanych potworów czy w końcu międzywymiarowych bytów. W zasadzie dla całego pokolenia graczy jedynym łącznikiem z korzeniami serii jest Wolfenstein: The Old Blood. Ale jakże to dobry łącznik.
Zombie-naziści w alternatywnej rzeczywistości
Słowa tego używam zresztą nie bez powodu. Akcja The Old Blood dzieje się w 1946 roku tuż przed rozpoczęciem The New Order. Ponownie wcielamy się w B.J.-a Blazkowicza, by tym razem zinfiltrować zamek należący niegdyś do króla Ottona I i wykraść zarządzającej nim Heldze von Schabbs mapę z lokalizacją siedziby generała Trupiej Główki. Historia zdecydowanie nie jest równie zniuansowana, co w The New Order i The New Colossus, ale sprawdza się całkiem nieźle. Wprawdzie nie ma tu zbyt wiele miejsca na rozwój bohaterów, lecz obecność Helgi na ekranie każdorazowo bawi, a późniejsze wypełznięcie na światło dzienne nieumarłych mile połechce nostalgiczną część każdego fana serii.
Produkcję podzielono na dwa akty. Pierwszy to – uwaga, paradoks – klasyczny, nowożytny Wolfenstein, w którym przedzieramy się przez zastępy SS i Super Soldatów, by wydostać się z niewoli w malowniczym zamku. Drugi, odwołujący się do klasyki i kapkę bardziej zniuansowany, skupia się natomiast na walce z nieumarłym plugastwem. Z żalem stwierdzam, że ich poziom nie jest równy. Szczerze powiedziawszy, pierwsza połowa gry mocno mnie wymęczyła. Strzelaniny z Niemcami bawią, ale wizualna monotonia zamku i obowiązkowe sekwencje skradankowe wymęczyły mnie przeokrutnie. Rozgrywka odpowiedniego tempa nabrała, dopiero kiedy do nazistów dołączyli nieumarli, fabuła rozkręciła się na dobre, a i wizualnie zrobiło się zdecydowanie ciekawiej i bardziej miejsko.
Beczka miodu z kropelką dziegciu
Samo strzelanie wygląda natomiast identycznie, co w przypadku The New Order. Nie powinno to dziwić, wszak The Old Blood to w zasadzie samodzielny dodatek. Strzela się zatem niezwykle satysfakcjonująco, wrogowie rozpadają się na kawałki od mocy wystrzeliwanych pocisków, a potyczki są na tyle wymagające, że stanie w miejscu dość szybko skończy się porażką. Jednocześnie sterowanie na konsoli ujmuje całości nieco uroku, frustrując początkowo swoją sztywnością i dość zachowawczym wspomaganiem. Stąd też moje wrażenia z początku mogły stać się ofiarą właśnie tego problemu. Przyzwyczajenie się do pracy kamery wymaga bowiem nieco czasu, a w moim mózgu odpowiednie synapsy kliknęły dopiero gdzieś w okolicach drugiego aktu.
Dodatkowe punkty za headshoty
Mocno żałuję zatem, że całość skończyła się tak prędko. Przejście The Old Blood zajmuje około czterech godzin, więc zdecydowanie się nim nie zmęczycie, ale też trudno będzie nasycić Wam swojego wewnętrznego mordercę. Niezłym deserem jest natomiast tryb wyzwań, będący w zasadzie zestawem aren, w którym kolejne morderstwa są odpowiednio punktowane. Całkiem to przyjemne, a w połączeniu ze świetnym strzelaniem jak najbardziej może być uzależniające.
Między starym a nowym
Długo zwlekałem z nadrobieniem The Old Blood, czując się zniechęcony opiniami o mozolnym początku i miałką fabułą. Faktycznie, nie jest to poziom głównych odsłon serii, ale nie zmienia to faktu, że to naprawdę solidna i sprawiająca masę frajdy pozycja. Żal, że zabrakło tu równie dobrej historii i próżno szukać smaczków pokroju niemieckojęzycznych wersji amerykańskich szlagierów, ale Wolfenstein: The Old Blood odwołuje się raczej do estetyki filmów klasy B i korzeni serii. To nad wyraz miła odskocznia, a przy okazji przepiękna, nostalgiczna podróż dla starszych fanów serii.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!