Przyznaję się bez bicia: nie czytam polskich komiksów. Pamiętam pojedyncze numery Kapitana Żbika, parę czarno-białych plansz z Kajko i Kokosza, kojarzę Funky Kovala i czytałem adaptację Wiedźmina z rysunkami Bogusława Polcha. Na tym moja wiedza o polskiej scenie komiksowej się kończy. Może zabrzmi to też dość obcesowo, ale polskie komiksy nigdy mnie do siebie nie przyciągały. Wyobraźcie więc sobie moje zdziwienie, kiedy natrafiłem na zeszyty okraszone logiem Wydziału 7ego. Przeczytałem opis, który przypominał mi kultowe „Z Archiwum X” i byłem… umiarkowanie zaintrygowany.
Dlaczego umiarkowanie? Ponieważ raz: nie jestem fanem wydań zeszytowych (wolę zbiorczo zebrane tomy), a dwa, w polskich produkcjach nie do końca darzę ciepłym uczuciem te, których akcja dzieje się w komunistycznej Polsce. Głównie dlatego, że w tym temacie ciężko jest wymyślić coś nowego, bądź świeżego. Zazwyczaj to oklepane schematy o paradoksach życia w PRL, milicji, propagandzie i ponurych panach umilających swój wolny czas piciem wódki. Może się mylę, ale stwierdziłem, że chcę być szczery i wyrzucić to z siebie. Przedstawić swój punkt widzenia już na starcie recenzji, ponieważ… Wydział 7, jest po prostu świetny.
Zeszyt numer jeden zatytułowany tajemniczo „Operacja Totenkopf” to swoiste wprowadzenie w świat wykreowany przez twórców. Choć mamy tu typowe dla gatunku tropy, są one tak sprytnie wplecione w świat przedstawiony, że czytelnik albo nie zdaje sobie z nich sprawy, albo przymyka na nie oko wertując następne strony. W ciągu paru chwil poznajemy zarys opowieści, spotykamy głównych bohaterów oraz widzimy zawiązanie się tytułowego Wydziału 7ego. I to wszystko na zaledwie kilkudziesięciu stronach. Najdziwniejsze jest jednak to, że mimo tak krótkiej formy jaką jest wydanie zeszytowe, to wszystko tutaj działa jak należy.
Pierwsze zadanie Wydziału 7ego dotyczy Kortowa. A raczej echa masakry, jakiej dopuściła się w 1945 roku napierająca armia czerwona na personelu lokalnego szpitala oraz na leczonych tam pensjonariuszach. Okazuje się, że bestialstwo dokonane przez Sowietów miało swoje konsekwencje natury paranormalnej, z którymi będzie musiał zmierzyć się nowo uformowany wydział. Scenarzyści sprawnie implementują do fabuły troje bohaterów (stary wyga, świeżak i zakonnik) pozwalając czytelnikowi na to, by wraz z nimi dotarł do satysfakcjonującego końca historii. Całość przypomina typową opowieść o niespokojnych duchach, pobudza wyobraźnię i w odpowiednich momentach potrafi wywołać gęsią skórkę. Jedynym minusem „Trupiego Czerepu” jest to, że ze względu na krótką, zeszytową formę, scenarzyści zmuszeni byli w pewnych chwilach pójść na skróty pod kątem ekspozycji fabularnej, a szkoda, bo naprawdę chciałoby się więcej i po przeczytaniu komiksu pozostaje pewien niedosyt. Na osłodę dostajemy sporą ilość dodatków w postaci dokumentów stylizowanych na raporty z czasów PRL, które uzupełniają historię o dodatkowe elementy, a także szereg plansz i szkiców, ukazujących „od kuchni” pracę twórców podczas przygotowywania numeru. Cudo.
Pod względem rysunków komiks stoi na bardzo wysokim poziomie. Grzegorz Pawlak sprawnie realizuje wizje scenarzysty (Tomka Kontnego), a jego ilustracje są bogate w detale, nad wyraz widoczne na tle lekko statycznej scenerii. Przyciągają też oko świetnie dobraną kolorystyką. Podobały mi się w szczególności obrazy, gdzie bohaterowie eksplorują ruiny szpitala. W pewien sposób zarówno ujęcia jak i zastosowane tu barwy przywodziły mi na myśl gotycką stylistykę Hellboya. Kiedy wymaga tego fabuła rysownik wprawnie nadaje poszczególnym scenom odpowiedniej dynamiki, a tworzone przez niego postaci w ruchu wypadają niezwykle naturalnie. Ciekawi mnie zatem jak komiks wypadnie w kolejnych numerach, gdyż założeniem twórców jest by każdy komiks ilustrował inny artysta. Ma to na celu szybsze wydawanie kolejnych odsłon serii, za co gorąco trzymam kciuki.
Przy zakupie każdego z zeszytów czytelnik otrzymuje wybór w postaci dwóch okładek: oryginalnej, bądź nieco droższej wersji alternatywnej. Oba warianty prezentują się elegancko, schludnie i wyglądają diablo profesjonalnie, więc kwestia dobrania odpowiedniej okładki leży tylko i wyłącznie w szeroko pojętym poczuciu estetyki odbiorcy. Jedno też trzeba twórcom przyznać: trzymając w rękach zeszyt Wydziału 7ego, ma się poczucie dobrze zainwestowanych pieniędzy. Naprawdę jakość wykonania, od stron po okładkę, zasługuje na uznanie.
Jeśli lubujecie się w komiksach, ale nie byliście do końca przekonani czy dać szansę majorowi Dobrowolskiemu, Szymonowi Wilkowi i ojcu Lange to śpieszę z odpowiedzią: TAK. Chyba nie będzie lepszego czasu niż właśnie teraz, gdy twórcy naprawdę potrzebują wsparcia na rozruch franczyzy. Każdy kupiony przez nas zeszyt utrwala pozycję marki i bardziej urzeczywistnia powstanie kolejnych numerów. Tym bardziej, że losy Wydziału 7ego idą w kierunku jakiego się nie spodziewacie. Ale o tym już w kolejnej recenzji 😉