Oczekiwania względem kampanii CrossfireX były wysokie. W końcu stoi za nią uznane Remedy Entertainment, znane z takich scenariuszowych perełek jak chociażby Control i Alan Wake. Mało tego, kampania to zupełnie osobny byt, działający na ich autorskim Northlight Engine, więc ekipa z Finlandii mogła zaszaleć i rozpieścić nas kolejnym hitem w swoim portfolio. Cóż mogło pójść nie tak?
Okazuje się, że całkiem sporo, bo kampania fabularna CrossfireX to doświadczenie do bólu wręcz odtwórcze i pozbawione jakiegokolwiek polotu. Wygląda to niestety trochę tak, jakby Remedy pracowało nad grą za karę, czy też – co bardziej prawdopodobne – traktując ją jako kolejny kontrakt, mający na celu zapewnienie zastrzyku gotówki, potrzebnego do finalizacji ich następnej produkcji.
Can you protect me from fate?
Całość zdecydowano się podzielić na dwie odrębne, choć powiązane ze sobą opowieści, mające na celu zarysowanie tła fabularnego dla trybu sieciowego. Pierwszą z nich jest Operation Catalyst, stanowiąca swego rodzaju prolog do właściwej historii, w którym jako członek organizacji Global Risk wyruszamy z prostą misją zlikwidowania wysoko postawionego celu z ugrupowania terrorystycznego Black List. Zadanie – jak można się domyślić – dość szybko jednak się komplikuje, czego konsekwencje obserwujemy z perspektywy żołnierzy Black List w Operation Spectre.
Nie powiem, że CrossfireX nie miało pod względem fabularnym żadnego potencjału, bo musiałbym w tym miejscu skłamać. Widać, że Remedy wpadło na kilka naprawdę intrygujących pomysłów, których z jakiegoś dziwnego powodu nie potrafiło zrealizować. Operation Catalyst w wielu miejscach uderza chociażby w nieco bardziej psychologiczne nuty, wysyłając nas w krótkie podróże do umysłu głównego bohatera. Operation Spectre z kolei próbuje dotykać tematu przeznaczenia i jego nieunikalności. Pokuszono się nawet o wprowadzenie delikatnego elementu fantastycznego, który wypada zaskakująco dobrze, dodając kampanii specyficznego smaczku.
Fabularna wydmuszka
Na papierze wszystko to zdaje się zatem wyglądać całkiem nieźle. Problem jednak w tym, że w rzeczywistości wszystkie te wątki pozbawione są niestety jakiejkolwiek puenty. Ot, bohaterowie raz na jakiś czas napomkną coś o powstrzymywaniu przeznaczenia, by odhaczyć fabularną wstawkę i móc ponownie wrócić do uganiania się za złoczyńcami, najczęściej nigdy już do tematu nie wracając. Wolałbym więc, by CrossfireX, zamiast silić się na filozoficzne dywagacje, po prostu dało mi karabin, pokazało wroga i pozwoliło strzelać z wiarą, że właśnie ratuję świat.
Nie łudźcie się też, że dowiecie się czegokolwiek o konflikcie między Global Risk a Black List. Stworzone na potrzeby kampanii tło fabularne jest tak rozmyte, że zdaje się wręcz nie istnieć. Po sześciu godzinach zabawy absolutnie nie jestem Wam w stanie powiedzieć, czym są te dwie organizacje, dlaczego ze sobą walczą i jakie mają motywacje. Ba, nawet procesy decyzyjne kierujące poszczególnymi bohaterami miejscami były dla mnie absolutną enigmą.
Jest to o tyle irytujące, że Remedy wyraźnie próbowało ubrać kampanię CrossfireX w odcienie szarości, mające utrudnić graczowi opowiedzenie się za jedną ze stron. Absolutnie kocham tego typu motywy w grach, ale wymagają one odrobiny zniuansowania. Nie wystarczy wyłącznie wrzucić grającego w mundur przeciwnej frakcji i zrobić z przeciwnika żądną zniszczenia karykaturę samego siebie, a na taki właśnie ruch zdecydowało się niestety Remedy.
Chwytaj za broń, żołnierzu!
Umówmy się jednak – pierwszoosobowa strzelanka wcale nie musi mieć dobrej historii, by bawić. To w końcu zaledwie dodatek, który ma za zadanie jedynie wzbogacić doświadczenie, płynące z radosnego prucia do przeciwników, a pod tym względem CrossfireX sprawdza się całkiem nieźle, choć nie idealnie, bo przygotowany przez twórców model strzelania ma swoje problemy.
Przede wszystkim brakuje nieco większej różnorodności dostępnych pukawek – ma się bowiem wrażenie, że bezustannie strzela się z tych samych karabinów. Z kolei w tych, które wpadają w nasze łapki, kompletnie nie czuć mocy, nawet w przypadku potężnych LKM-ów. Na szczęście responsywne sterowanie i spora mobilność protagonistów czynią potyczki nad wyraz dynamicznymi. Świetnie wypada również przywodząca na myśl Maxa Payne’a zdolność spowalniania czasu, zamieniająca nas na kilka chwil w istną maszynę śmierci.
Nie da się też ukryć, że Remedy nieco zbyt mocno próbowało podążać szlakiem przetartym przed laty przez serię Call of Duty. Mamy tu więc masę bombastycznych, pełnych wybuchów strzelanin, poprzetykanych nie mniej widowiskowymi pościgami i sekwencjami snajperskimi, kończącymi się nagłą ewakuacją z walącego się budynku. Momentami kampania CrossfireX przypomina filmy Michaela Baya, co z początku cieszy, ale zaczyna męczyć, kiedy tylko zdamy sobie sprawę, w jak bardzo wyreżyserowanym spektaklu bierzemy udział.
Proszę iść prosto i nie rozglądać się na boki
Irytuje to tym bardziej, że poziomy w CrossfireX to jedna, długa rynna, prowadząca nas od jednego wybuchu do kolejnego. Oczywiście, nie oczekiwałem tutaj otwartego świata, ale naprawdę doceniłbym, gdyby twórcy przynajmniej postarali się o iluzję, że nie podążam niekończącym się korytarzem. Najgorzej pod tym względem zdecydowanie wypada Operation Catalyst, które poza liniowością straszy także identycznie wyglądającymi lokacjami, co gorsza, skąpanymi w odcieniach brązu.
Sytuację nieco poprawia Operation Spectre, pozwalając nam poszaleć w zdecydowanie bardziej różnorodnych miejscówkach. Wprawdzie nadal są to przez większość czasu po prostu olbrzymie korytarze, ale zdecydowanie wolę, gdy przybierają one formę dotkniętej promieniami zachodzącego słońca tamy lub zlanych deszczem ulic wielkiego miasta z odbijającymi się w kałużach neonami, aniżeli obrzydliwie brunatnych wiosek i wnętrz okolicznych jaskiń. Poza tym, w przypadku Operation Spectre twórcy postanowili owe korytarze nieco poszerzyć, zwiększając tym samym nasze możliwości na polu walki.
Błyszczący Northlight
Technicznie nie mogę zbyt wiele CrossfireX zarzucić. Northlight Engine robi robotę i przez większość czasu gra prezentuje się naprawdę ładnie, a już zwłaszcza w trakcie przerywników filmowych. Jasne, trafiło się parę rozmytych tekstur oraz boleśnie mało szczegółowych widoków na dalszym planie, ale to raczej drobnica, której przez większość czasu się nie zauważa. Olbrzymim plusem jest fakt, że całość śmiga w bezbłędnych niczym dyskografia Krzysztofa Krawczyka 60FPS-ach lub równie solidnych trzydziestu z włączonym ray tracingiem.
Do przejścia i zapomnienia
Raczej nie zaskoczę Was, mówiąc, że kampania CrossfireX okazała się dla mnie olbrzymim zawodem. Po Remedy spodziewałem się zdecydowanie więcej niż kolejnej odtwórczej i pod wieloma względami mocno nieprzemyślanej strzelanki. Twórcy na szczęście mieli na tyle przyzwoitości, że komplet obu składowych (bo sprzedawane są osobno) tej trwającej łącznie sześć godzin historii kosztuje około 90zł. Natomiast jej pierwsza połowa – Operation Catalyst — dostępna jest za darmo dla abonentów Xbox Game Pass.
Radziłbym jednak kompletnie ją zignorować i sięgnąć od razu po Operation Spectre, które jest zdecydowanie lepszą z dwóch części kampanii. Nie stracicie przy tym zbyt wiele, bo Operation Catalyst przypomina sklecony na szybko i po kosztach ochłap do rzucenia „biedakom z Game Passa”. Ba, cała jej fabuła równie dobrze mogłaby zostać streszczona w trakcie Operation Spectre – tak bardzo nic tam się nie dzieje. Tak więc, jeżeli już naprawdę musicie w kampanię CrossfireX zagrać, to nie traćcie swojego czasu i Operation Catalyst po prostu pomińcie.