Ostatnio zastanawiałem się nad tym, dlaczego kolejne sequele Terminatora wciąż nie spełniają pokładanych w nich oczekiwań. Doszedłem do wniosku, że przyczyną takiego stanu rzeczy jest fakt, iż twórcy nie rozumieją fenomenu dwóch części serii i omyłkowo za punkt wyjścia obierają nie szkielet pierwszej opowieści o robocie mordercy, a jego wybuchową kontynuację.
Na początek trochę prywaty: należę do tego obozu fanów, który uważa pierwszą część Terminatora za film lepszy od Dnia Sądu. Głównie dlatego, że pierwowzór Jamesa Camerona przywodzi na myśl bardziej slasher osadzony w realiach Science Fiction, niż pełnoprawny film akcji. Kocham zatopione w mroku i neonach ulice, beznadzieję, te specyficzne ujęcia kamery czy kreację Michaela Biehna i Lindy Hamilton. Do końca życia pozostaną ze mną sceny z klubu TechNoir i ataku na posterunek policji, podkręcone wwiercającą się w uszy muzyką Brada Fiedela.
Dlaczego o tym w ogóle wspominam? Ponieważ ilekroć powstaje kolejny sequel Terminatora, zawsze w sieci pojawiają się te same nagłówki: „czy jest tak dobry jak druga część?” „Czy przebije dzień sądu?”, „Czy tym razem powstanie film godny Terminatora 2?” I tak dalej. Niestety wszyscy zapominają, że koncept drugiej części kultowego filmu opiera się na zabawie konwencją, w której reżyser i scenarzysta bawią się z widzami, dając im echo tej samej opowieści, jednak w zupełnie innym sosie.
Człowiek kontra maszyna
Zastanówmy się przez chwilę i spójrzmy na koncept znanej historii: dwóch wrogo do siebie nastawionych podróżników w czasie przenosi się w przeszłość, by stoczyć ze sobą bój o los całej ludzkości. Jeden z nich to dosłowna maszyna do zabijania, drugi to żołnierz, który całe życie walczył o przetrwanie. A w środku ich potyczki kobieta, która jest jedyną nadzieją na wygraną wojnę z maszynami. Rozpoczyna się pełen emocji pościg, gdzie trup ściele się gęsto, a z pozoru niezniszczalny przeciwnik w końcu zostanie zniszczony. Wynik starcia tworzy paradoks czasowy, w którym to właśnie ingerencja przybyszy z przyszłości kładzie podwaliny zapowiadanych wydarzeń: Kyle Reese jest nieświadomym ojcem zbawcy ludzkości, a szczątki morderczego androida posłużą jako składowe powstania opresyjnej, sztucznej inteligencji. Awers i rewers klasycznej historii o odwiecznej walce dobra ze złem, gdzie jedno nie może istnieć bez drugiego.
Maszyna kontra maszyna
Druga część Terminatora bawi się z odbiorcą, słusznie zakładając, że wpadnie w pułapkę oczekiwań i przyzwyczajeń. Spójrzmy, chociażby na to, jak kreowany jest początek filmu, gdzie do pierwszej konfrontacji widz nie jest w stanie jednoznacznie wskazać, który z podróżników w czasie okaże się postacią negatywną. Oczywiście, możemy mieć pewne podejrzenia: widzimy przecież, że pozornie powraca tu Terminator z pierwszej części, natomiast Robert Patrick, ze swoją szlachetną i przystojną twarzą, odziany w policyjny mundur podświadomie wzbudza w oglądających zaufanie. Dopiero kiedy obie postaci spotykają swój cel – Johna Connora – reżyser wykłada karty na stół, pokazując, że nic nie jest takim, jak się wcześniej wydawało.
Ludzkiego obrońcę zastępuje znana z pierwowzoru maszyna, lecz podobnie jak Kyle Reese i ona ustępuje technologicznie swojemu oponentowi. Mając za sobą pierwszy szok, chwilę później doznajemy drugiego: oto bowiem znów spotykamy Sarę Connor, jednak tym razem dalece jej od roli bezbronnej ofiary. James Cameron, zdając sobie sprawę z faktu, że po pierwszym filmie nie będzie już w stanie całkowicie odtworzyć suspensu oryginału, postawił na konwencję kina akcji, w którym nie bierze jeńców. Mimo tego, pośród wystrzałów i pościgów, zawsze umiejętnie wykorzystuje chwile przestoju i ciszy, by wprawnie uwydatnić swoich bohaterów, nadając im (także maszynie) ludzkich cech. Dzięki temu stworzył dzieło popkultury uwielbiane przez miliony fanów na całym świecie.
Ludzkość kontra oczekiwania
Każda kolejna część serii próbowała odtworzyć sukces poprzedniczki z mniejszym, bądź jeszcze mniejszym skutkiem. Choć trzeba im przyznać: każda miała w sobie coś, co w jakiś sposób robiła dobrze. Bunt Maszyn posiadał naprawdę dobre zakończenie, Ocalenie stawiało na odmienną formułę i broniło się konwencją, Genisys intrygował otwarciem, natomiast Mroczne Przeznaczenie miało niesamowitą Lindę Hamilton. I z całej tej serii, żal mi było właściwie tylko czwórki. O tym może kiedy indziej. Problemem wszystkich tych filmów (prócz Ocalenia), jest nieustanne błądzenie po pętli niezrozumienia fenomenu materiału źródłowego i silenie się, by ponownie odtworzyć to, co już było.
Jakiś czas temu w jednym z wywiadów Linda Hamilton przyznała, że dla niej franczyza powinna pójść w zupełnie innym, bardziej kameralnym kierunku. Jestem tego samego zdania. Uważam, że powinno się wrócić do pierwowzoru i spróbować po raz kolejny pokombinować z ogólną koncepcją filmu. Przykładowo, dlaczego by nie przenieść do 1984 roku grupy żołnierzy ruchu oporu i zlecić im zabójstwo osób z Cyberdyne bezpośrednio odpowiadających za stworzenie Skynetu. Dlaczego nie wysłać w przeszłość Terminatora, by bronił wspomnianych naukowców/inżynierów i dopilnował, by Ci dokończyli zadanie?
Można też zadać samo nasuwające się pytania: czy człowiek powinien zostać zlikwidowany za coś, czego jeszcze nie dokonał? Jeśli tak, to czym wtedy my, jako ludzie, różnimy się od maszyn? Pomysłów jest wiele, szkoda tylko, że nikt nie ma odwagi odpowiednio eksperymentować z marką, kompletnie odcinając się od stworzonych wcześniej postaci. A jeśli już chcecie tych wysokobudżetowych filmów akcji, to nagrajcie jeszcze raz czwórkę.
Tylko tym razem zgaście światło.
I dajcie lasery.
Na zakończenie: jest jeszcze coś, co we wspomnianym wywiadzie powiedziała Linda… że czasem trzeba po prostu odpuścić. Dać sobie spokój. I choć znów chciałbym usłyszeć znajome dudnienie serca elektronicznego mordercy w kinie, tak tym razem myślę, że nasza stara wyjadaczka może jednak mieć rację.