Deliver Us Mars – recenzja (XSX). Nie tylko Ziemia jest pusta w środku…

Wydane kilka lat temu Deliver Us the Moon wzięło mnie z zaskoczenia. Choć na rynku nie brakuje gier s-f (ot, choćby kapitalny remake Dead Space’a z zeszłego miesiąca), rzadko kiedy trafiają się takie, które nie skupiają się na międzygalaktycznych wojnach czy nierównej w walce z kosmicznymi maszkarami. Tymczasem gra KeokeN Interactive podążyła w zupełnie innym, spokojniejszym i przywodzącym na myśl „2001: Odyseję Kosmiczną” Kubricka kierunku. Toteż, kiedy zapowiedziano Deliver Us Mars, byłem pewien, że i tym razem się nie zawiodę. A jednak…

Mam wrażenie, że ambitne plany twórców co do kontynuacji nieco ich niestety przerosły. Efektem tego jest produkt, który zdecydowanie rozwija pomysły z oryginału i dorzuca od siebie masę dobra, ale jednocześnie pod wieloma względami zawodzi, czyniąc Deliver Us Mars produkcją od oryginału zdecydowanie mniej atrakcyjną. Jest to o tyle przykre, że koncepcyjnie tytuł ten miał szansę na wielokrotne przebicie osiągnięć Deliver Us the Moon. Oferuje chociażby ciekawszy setting oraz bardziej rozbudowaną rozgrywkę, przeplataną dynamiczniej poprowadzoną fabułą. Niestety, to za mało…

Deliver Us Mars. Rakieta se stoi
Sekwencja startu rakiety to jeden z ciekawszych momentów w Deliver Us Mars.

Nie warto było robić nic…

Ta po raz kolejny zabiera nas w podróż do przyszłości. Dziesięć lat po wydarzeniach z oryginału, sytuacja na Ziemi, pomimo naszych starań i zapewnieniu jej źródła energii w postaci Helium-3, jeszcze bardziej się pogarsza. Szalejąca pogoda i kryzys ekonomiczny doprowadzają do coraz to większych tarć w społeczeństwie. Jedyną nadzieją na uratowanie umierającej planety wydaje się odzyskanie trzech skradzionych przed laty ark. W teorii mają one pozwolić na odwrócenie katastrofy ekologicznej. W skórze Kathy Johanson wyruszamy zatem na Marsa w desperackiej próbie odzyskania skradzionej technologii i zapewnienia przetrwania rasie ludzkiej.

Podjęta tematyka to olbrzymi plus Deliver Us Mars. Efekt cieplarniany i zmiany klimatyczne to temat aktualny jak nigdy dotąd. Toteż zaprezentowana przez twórców wizja przyszłości Ziemi przejmuje i zmusza do refleksji. Scenarzyści nie usiłują jednak łopatologicznie nawoływać do bardziej ekologicznego stylu życia, pozwalając graczowi na samodzielne przemyślenie sprawy i wyciągnięcie wniosków. Zadają ponadto dość trudne pytania o kierunek, w którym my, jako społeczeństwo, powinniśmy się udać. Poruszona zostaje też kwestia nierówności klas społecznych, w której efekcie ewentualny kryzys ekologiczny dużo łaskawiej obejdzie się z mającymi dostęp do najnowszej technologii bogatymi, niż pozbawionym go biednym.

Deliver Us Mars. Baby płaczo
Kathy i Claire Johanson możecie kojarzyć już z oryginału, choć wówczas tej pierwszej rzęsy nie odklejały się jeszcze od powiek.

Długa droga na Marsa

Skłamałbym jednak, mówiąc, że historia Kathy skradła moje serce już na samym początku. Wprowadzenie opowieści okazuje się bowiem odrobinę rozwleczone, więc zanim nareszcie trafiłem na Marsa, zdążyłem już swoim ziewaniem znacząco zredukować ilość dostępnego na Ziemi tlenu. Później na szczęście całość nabiera rumieńców, a ostatnich kilka rozdziałów dosłownie połknąłem. Spora w tym zasługa wielowymiarowych i pełnych wewnętrznych demonów postaci, które przy okazji całkiem nieźle zagrano. Warto w tym miejscu dodać, że dostępny jest wyłącznie angielski dubbing, ale gra posiada kinową lokalizację.

Żeby nie było zbyt kolorowo, w wielu aspektach historia Deliver Us Mars jest mocno przewidywalna. Ba, weterani Deliver Us the Moon mogą do pewnego stopnia posądzić twórców o autoplagiat! Całość miejscami zdecydowanie zbyt mocno powiela narracyjny schemat ich poprzedniej gry. Dodatkowo, zważywszy na to, że przed zagraniem w Deliver Us Mars warto się z fabułą poprzednika (jest to mimo wszystko bezpośrednia kontynuacja i wydarzenia z poprzedniczki są dla jej historii ważne) zapoznać, tym boleśniej kłuje to w oczy. Nie jest to jednak coś, co w znaczący sposób wpływałoby na odbiór tej około dziewięciogodzinnej opowieści.

Deliver Us Mars. Wielka maszynka do mielenia mięsa.
Odkrywanie fragmentów historii marsjańskiej kolonii wciąż bawi, choć położono na to zdecydowanie mniejszy nacisk, niż poprzednio.

Mars Raider

Jeżeli zastanawiacie się, dlaczego tak wiele miejsca poświęciłem fabule gry, odpowiedź jest prosta: Deliver Us Mars to przede wszystkim ona. Rozgrywka nie należy tu bowiem do zbyt rozbudowanych, choć wyraźnie różni się od tego, co serwowało nam Deliver Us the Moon. Przez większość czasu przemierzamy tu zakamarki kolejnych baz i posterunków na Marsie, usiłując zrozumieć, co też się w nich wydarzyło. Co jakiś czas na naszej drodze staną niezbyt wymagające zagadki, polegające na odpowiednim poprowadzeniu strumienia energii. Od święta trafią się też sekwencje w zerowej grawitacji lub możliwość pokierowania łazikiem na powierzchni Marsa. Poza tym jednak głównie chodzimy i zwiedzamy.

Sporą nowością w Deliver Us Mars jest natomiast wprowadzenie czekanów, pozwalających nam na wspinanie się po niektórych ścianach. Brzmi to dość interesująco, ale w praktyce sprawdza się mocno tak sobie i fanom oryginału prawdopodobnie niezbyt przypadnie to do gustu. Głównie dlatego, że Deliver Us Mars stawia przez to większy nacisk na nieobecne w poprzedniej grze studia elementy zręcznościowe. W trakcie wspinaczki musimy nie tylko odpowiednio manewrować czekanami, ale także przeskakiwać między rozpadlinami lub niczym w serii Tomb Raider odbijać się od ścian, by dostać się na półkę skalną za naszymi plecami. Niby nie jest to zła mechanika, ale też nie sprawia zbyt wiele frajdy. Ot, po prostu jest.

Deliver Us Mars. Wspinaczka
To wygląda fajniej, niż jest w rzeczywistości.

Kurier trenował rzut paczką

Zdecydowanie większym grzechem Deliver Us Mars jest natomiast stan, w jakim tytuł ten trafił do sklepów. Spokojnie, Cyberpunk 2077 to to nie jest, ale wciąż roi się tu od wszelkiego rodzaju błędów i niedociągnięć. Przy każdym obrocie kamery nie tylko możemy zaobserwować ładujące się na naszych oczach fragmenty mapy, ale też sam jej ruch boleśnie szarpie, choć gra śmiga w stabilnych 60FPS. Niektóre animacje nie ładują się poprawnie. W efekcie pewnego razu spędziłem dobrych kilkadziesiąt minut, próbując wspiąć się jedną ze ścian, bo bohaterka odmawiała wgramolenia się na jej szczyt. Ponadto wielokrotnie zmuszony byłem do restartowania gry, ponieważ Deliver Us Mars gryzie się z xboksową opcją Quick Resume, ucinając po powrocie dźwięk i wszystkie skrypty.

Nie jest to też niestety produkcja zbyt przyjemna dla oka. Marsjańskie krajobrazy wprawdzie wyglądają przepięknie, ale już wnętrza budynków wypadają raczej przeciętnie. Należy jednak pamiętać, że Deliver Us Mars nie jest wysokobudżetową superprodukcją, więc pewne braki w oprawie graficznej należy jej wybaczyć. Niemniej, nie jestem w stanie tym samym argumentem wytłumaczyć paskudnych modeli postaci. Miejscami wyglądają bowiem tak, jakby ich autor w życiu nie widział drugiego człowieka. Wyposażone w parówki zamiast palców dłonie już chyba na zawsze będą towarzyszyć mi w koszmarach. Całe szczęście, że przez większość czasu Marsa przemierzamy w pojedynkę…

Czy Deliver Us Mars dostarcza?

Naprawdę mógłbym wymieniać kolejne błędy i niedociągnięcia Deliver Us Mars przez kilka kolejnych akapitów, ale nie ma to większego sensu. Wszystko to w zasadzie drobnica, której wpływ na odbiór całości w większości przypadków jest absolutnie minimalny. Nie zmienia to też tego, że tytuł ten mimo wszystko produkcja warta Waszej uwagi, jeżeli tylko macie ochotę na interesującą i poruszającą ważne kwestie historię s-f ze świetną ścieżką dźwiękową. Deliver Us Mars, choć ostatecznie słabsza od oryginału, to ambitna i zwyczajnie przyjemna (a przy tym stosunkowo niedroga) produkcja. Mam więc nadzieję, że przy okazji ewentualnego Deliver Us Jupiter twórcy wyciągną odpowiednie wnioski i dostarczą nam coś naprawdę niezwykłego.

Gameplay

YouTube player

Za dostarczenie gry dziękujemy firmie Heaven Media.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll to top