Ghostwire: Tokyo – recenzja (XSX). Pustka nie tylko na ulicach

Gra dostępna na:
PC
PS5
XSX
Ghostwire - grafika główna

Mieszkańcy Tokio tłoczą się jak co dzień na ulicach miasta. Przez skrzyżowanie Shibuya przepychają się ludzie. Centra handlowe pękają od kupujących. Przy ulicach słychać strzelanie gorącego oleju oraz siorbanie klientów okolicznych knajpek. Wtem, wszystko znika. Miasto w ułamku sekundy pustoszeje, po mieszkańcach nie pozostaje nic poza bezładnie rzuconymi na ziemię ubraniami i przedmiotami osobistymi, a ich miejsce zastępują dziwnie eleganckie demony bez twarzy, prowadzone przez człowieka w niepokojącej masce. Powiedzieć, że pierwszy zwiastun Ghostwire: Tokyo intrygował, to nie powiedzieć nic. Zapowiedź rozbudzała wyobraźnię, momentalnie rozkochując graczy w swojej stylistyce i zagadkowo mistycznym świecie. Potem gra niestety wyszła…

Duch jest silny

Pozwólcie, że zacznę od pozytywów, bo, nie ukrywam, należę do grona graczy, którym Ghostwire: Tokyo kompletnie nie przypadło do gustu, aczkolwiek rozumiem, dlaczego tytuł ten może się podobać. Olbrzymia w tym zasługa właśnie wspomnianej stylistyki i pomysłu na świat w ogóle. Tango Gameworks zabiera nas bowiem do współczesnego Tokio, a precyzyjniej dzielnicy Shibuya, która na co dzień tętni życiem, a teraz w wyniku czegoś w rodzaju duchowego zamachu, niemalże dosłownie nie ma w niej żywego ducha. Hannya – człowiek w demonicznej masce – sprawił, że wszyscy mieszkańcy opuścili ten ziemski padół, przy okazji zamykając ich dusze w magicznych klatkach. Po co mu one? Tego właśnie musimy się dowiedzieć.

Ghostwire - chłopek
Klimat pełnego duchów, opustoszałego miasta to największa zaleta Ghostwire: Tokyo.

My, czyli Akito, młody chłopak, którego od pewnej śmierci uratował duch KK, poszukujący naczynia, mającego umożliwić mu pokrzyżowanie planów Hannyi i uratowanie świata od niechybnej zguby. Jego obecność w ciele Akito przy okazji obdarza chłopaka magicznymi mocami, zwanymi tkaniem, które okażą się nieocenioną pomocą w walce ze stąpającymi po uliczkach Shibuyi demonami. To ważne, bo tych jest tu całe mnóstwo – od pozbawionych twarzy dżentelmenów w garniturach i bezgłowych uczennicach, aż po pokaźnych rozmiarów kobiety z przypominającymi sekatory nożyczkami i gigantycznych duchach, nieprzypominających niczego, co znamy.

Ciało pozbawione duszy

Twórcy Ghostwire: Tokyo w żadnym razie nie wstydzą się swojego pochodzenia, a sama gra to w zasadzie celebracja japońskiej kultury i licznych, stworzonych na przestrzeni setek lat mitów. Każdy demon w jakiś sposób odwołuje się do japońskiej mitologii, ujmując przy okazji tym, jak bardzo oderwane od zachodnich historii są to koncepty. To samo tyczy się zresztą całej maści innych mitologicznych stworków, zamieszkujących teraz Tokio. Na swojej drodze napotkać możemy Kappy, pouganiamy się za dziewczynami z baaaaaardzo długimi szyjami, a unoszące się w powietrzu ptakopodobne stworzenia pomogą nam w dostaniu się wyżej położone punkty.

Ghostwire - kotek
Nawet pieski w Japonii są inne!

Tym bardziej szkoda, że jest to potencjał w dużej mierze zmarnowany. Wszystkie te stworzenia to w zasadzie tylko tło dla pozbawionej polotu historii, w której uganiamy się za siejącym spustoszenie Hannyą, próbując przy okazji odnaleźć porwaną przez niego siostrę Akito. Liczyłem, że więcej będzie tu interakcji ze wszystkimi tymi mitycznymi stworzeniami, ale te ograniczają się w zasadzie wyłącznie do krótkich zadań pobocznych, których zleceniodawcami są zrozpaczone duchy mieszkańców, które jakimś cudem zdołały uniknąć pojmania. Trudno jest nie odnieść wrażenia, że twórcy w pewnym momencie stracili zapał do swojej gry, a pasję zastąpiła chęć jak najszybszego jej ukończenia na zasadzie „pach, pach, pach, jako tako, fajrant i do domu”.

I cyk, wsteczny

Tyczy się to niestety również samej rozgrywki, która na zwiastunach może jawić się jako coś stosunkowo nowatorskiego i zwyczajnie ciekawego, ale w rzeczywistości jest to jedna z najbardziej męczących produkcji, w jakie miałem przyjemność ostatnio zagrać. W pewnym sensie Ghostwire: Tokyo można określić jako pierwszoosobową strzelankę z otwartym światem. Przechodzi to przez gardło (czy też w moim przypadku przez palce) ciężko, bo z wyjątkiem łuku nie uświadczymy tu żadnej broni palnej, ale rozgrywka polega właśnie na tym – strzelaniu. Zapomnijcie o magicznych atakach obszarowych czy wysysaniu z przeciwników życia na odległość. Całe to tkanie to tak naprawdę zgrabny kamuflaż dla trzech rodzajów broni – pistoletu (zielone czary), strzelby (niebieskie) i rakietnicy (czerwone).

Nie ma w tym absolutnie niczego złego, ba, doceniam kreatywne podejście do tematu, ale jeszcze bardziej doceniłbym, gdyby za dobrym pomysłem szło równie dobre wykonanie. Walka to bowiem absolutna męczarnia i to właśnie głównie ona sprawiła, że dość szybko Ghostwire: Tokyo przestało sprawiać mi jakąkolwiek radość z rozgrywki. Największym problemem jest tutaj praca kamery, mogąca poszczycić się precyzją godną zbębnionego hulaki, próbującego trafić kluczem w zamek. Celuje się po prostu źle, przez co każdy nietrafiony pocisk frustruje ze względu na towarzyszące mu poczucie niesprawiedliwości. Każda potyczka ciągnie się przy tym niemiłosiernie długo, a fakt, że przeciwników na mapie jest sporo, a walka z każdym z nich wygląda mniej więcej tak samo (zasuwanie na wstecznym), to każdorazowo, kiedy okoliczne lampy rozpalały się czerwony blaskiem, zwiastując nadejście demonów, ciężko wzdychałem.

Nie spać, zwiedzać!

Nawet poza walkami nie ma tu zbyt wiele do roboty. Shibuyi w żadnym razie nie można określić piaskownicą. Nie jest to problem sam w sobie. Nie każdy otwarty świat musi być piaskownicą, co udowodniła chociażby Mafia, ale tu naprawdę nie ma, co robić. Jasne, mamy całkiem sporo zadań pobocznych do roboty, możemy karmić pieski i odhaczać wszystkie punkty na mapie, by wykupić wszystkie przedmioty kolekcjonerskie ze sklepów, a za zdobyte doświadczenie wymaksować absolutnie zbędne drzewko rozwoju. Wszystko to zostało jednak wykonane nad wyraz przeciętnie i zdecydowanie często bez większego polotu, czyniąc Ghostwire: Tokyo niczym innym, jak wydmuszką.

Ghostwire - chłopówka
Niektórzy uznaliby tę sytuację za więcej niż optymalną.

Jeżeli jednak w grach cenicie eksplorację i potraficie zatopić w nich dziesiątki godzin na spacerowaniu i podziwianiu lokacji, to Ghostwire: Tokyo będzie dla Was, jak znalazł. Świat jest tu bowiem absolutnie przepiękny. Zlane deszczem i spowite śmiercionośną mgłą, puste uliczki Shibuyi niejednokrotnie zachwycają, kiedy w kałużach odbijają się neony i banery okolicznych biznesów. Nie będę w tym miejscu zachwalał, jak doskonale twórcy odwzorowali Tokio, bo absolutnie tego nie wiem. Nigdy tam nie byłem, a opieranie się na zdjęciach to trochę za mało, by móc ten aspekt ocenić. Nie zmienia to jednak faktu, że jego wersja z Ghostwire: Tokyo faktycznie sprawia wrażenie rzeczywistego miejsca, więc jest spora szansa, że jeżeli mieliście okazję Tokio odwiedzić, to grając w produkcję Tango Gameworks, rozpoznacie kilka charakterystycznych miejsc.

Tata, gra mi się zacina!

Żeby nie było zbyt słodko, to na sam koniec postanowiłem zostawić kwestię techniczną. Ghostwire: Tokyo na konsoli Xbox Series X działa zwyczajnie źle. W trybie jakości, ograniczającym zabawę do 30 FPS, może nie będzie to widoczne, ale jeżeli chcecie zagrać tak, jak Pan Gaben przykazał, to czekać Was będą notoryczne i rażące w oczy spadki klatek. Tryb wydajności chrupocze i grzechota aż miło, uprzykrzając tym samym życiem i jeszcze bardziej utrudniając okiełznanie topornej kamery. Znalazłem na to jednak pewne rozwiązanie – tryb 120Hz. To nieważne, czy Wasz telewizor pozwala na wyświetlanie obrazu w tej częstotliwości. Jeżeli nie, tym lepiej, bo zobaczycie tylko 60 FPS, nawet jeśli powyżej tej wartości byłyby jakiekolwiek dropy. Rozwiązanie to absolutnie głupie, ale działa i pozwala na cieszenie się płynną rozgrywką bez znaczącej utraty jakości obrazu.

Pustka nie tylko na ulicach

Ghostwire: Tokyo nie jest złą grą. Skierowano je raczej do specyficznego odbiorcy, który stawia eksplorację i grową turystykę ponad wszystko inne. Jeżeli należycie do tej grupy, to bez zastanowienia po Ghostwire: Tokyo sięgajcie. Nie powinniście być zawiedzeni, o ile temat Japonii nie wywołuje u Was reakcji alergicznej. Jeżeli jednak liczyliście na przyjemną grę akcji z intrygującą fabułą i ciekawą rozgrywką, to niestety trafiliście pod zły adres. Ghostwire: Tokyo poza ciekawym pomysłem na siebie i przepięknym światem nie oferuje absolutnie niczego. To produkcja absurdalnie nijaka, jak na to, co w zasadzie oferuje, a przy okazji zwyczajnie męcząca toporną rozgrywką.

Jeżeli nadal nie jesteście przekonani, to koniecznie sprawdźcie również nasze recenzje Ghostwire: Tokyo w wersji na Xbox Series S i PlayStation 5, a także posłuchajcie TrójKast #040 – Podbułki.

Za dostarczenie gry do recenzji dziękujemy firmie Bethesda Polska.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.
Scroll to top