Podobnie jak w przypadku Grand Theft Auto III, również do Liberty City Stories odczuwam dziwny sentyment, choć daleki jestem od umieszczenia jej w czołówce rankingu moich ulubionych odsłon serii. Powodem, jak mi się wydaje, jest fakt, że była to pierwsza trójwymiarowa część (te w 2D mnie wówczas kompletnie nie obchodziły), w którą w żaden sposób nie mogłem zagrać. Nie posiadałem PlayStation Portable z myślą, o którym tytuł ten stworzono, a i wydana rok później premiera na PlayStation 2 niewiele pomogła, bo… też tej konsoli nie miałem. Po latach w końcu nadrobiłem ją jednak zarówno na PS2, jak i na PS3, a teraz, natchniony moimi ostatnimi przygodami z mobilnymi wersjami Grand Theft Auto: The Trilogy – The Definitive Edition, postanowiłem sprawdzić, jak tytuł ten radzi sobie na sprzętach Apple.
W końcu płynnie
Cóż, nie spodziewałem się, że to powiem, ale iPad z podłączonym kontrolerem to absolutnie najlepszy sposób na doświadczenie Liberty City Stories. Mało tego, śmiem twierdzić, że jedyny sensowny. Pracując nad oryginałem, Rockstar Leeds widocznie nie było jeszcze w stanie okiełznać stworzonego na jego potrzeby silnika, więc gra ta rżnęła przepotwornie nie tylko na PSP i PS2, ale również na zdecydowanie mocniejszym PlayStation 3. Spadki klatek notorycznie zamieniały rozgrywkę w pokaz slajdów, co sztucznie windowało poziom trudności niektórych misji do absurdalnych wysokości. Wersja na iOS śmiga natomiast w niezachwianych 60 klatkach na sekundę, dzięki czemu nie tylko gra się o kilka razy przyjemniej, ale też większość misji, które dotychczas sprawiały mi kłopoty, teraz okazały się banalnie proste.
Nie jest jednak idealnie. Zwiększona liczba klatek widocznie wpływa na niektóre animacje w przerywnikach filmowych, więc nie zdziwcie się, kiedy zobaczycie ciężarówkę ruszającą z miejsca w ułamku sekundy. Na szczęście nie ma to wpływu na samą rozgrywkę. Dużo bardziej boli natomiast przepotężny pop-up obiektów, który na dużym ekranie iPada notorycznie wybija z rytmu. Na iPhonie lub telefonach z Androidem najpewniej będzie to mniej widoczne, ale wątpię, byście tego nie zauważyli. Zwłaszcza że momentami na ekranie pojawiają się całe grupy drzew lub dzielnice, choć na szczęście wyłącznie te oddalone od nas o przynajmniej kilka przecznic.
Jakie GTA jest, każdy widzi
Dość już jednak o technikaliach. Warto by przecież wytłumaczyć, co to jest za gra, prawda? Cóż, jakie GTA jest, każdy widzi i szczerze wątpię, by znajdował się na świecie jeszcze ktoś, kto nie ma pojęcia, czym ono jest. To po prostu gangsterska strzelanka w otwartym świecie. Fani serii zobaczą w nim w zasadzie Grand Theft Auto III z szeregiem usprawnień wprowadzonych rok później w Vice City. Piły łańcuchowe, miniguny, motocykle, różnorakie ubranka dla głównego bohatera – wszystko to (choć zabrakło miejsca dla śmigłowców) znaleźć możemy teraz na ulicach Liberty City. W pakiecie dostajemy jeszcze kilka autorskich ulepszeń, jak chociażby nietracenie broni po śmierci lub aresztowaniu czy masa nowych zadań pobocznych, w tym między innymi zabawa w dilera samochodów czy udział w filmie typu snuff.
Jeżeli wychowaliście się na nowożytnych odsłonach, to Liberty City Stories najpewniej okaże się dla Was dość archaiczne. Nic dziwnego, bo to produkcja utrzymana w stylu oryginalnej trylogii ze wszystkimi jej bolączkami. Toteż nie zdziwcie się, jeśli automatycznie celowanie zagwarantuje Wam kilka niepotrzebnych śmierci, niefortunny skok poskutkuje wpadnięciem do wody i utonięciem, a fizyka od czasu do czasu spłata Wam kilka figli. Jeśli jednak zdołacie na to przymknąć oko, to powinniście bawić się całkiem dobrze. Formuła GTA mimo wszystko pozostaje ponadczasowa i prosta do zrozumienia nawet po latach. Pewnym minusem tej odsłony są krótkie i często niezbyt porywające misje, choć i tutaj znajdą się chlubne wyjątki, które będą w stanie zapaść Wam w pamięci na dłużej.
Bohater zbiorowy
Sporym rozczarowaniem okazuje się niestety fabuła, którą poznać musiałem po raz trzeci, by w końcu zrozumieć jej zamysł. Przenosimy się tu do 1998 roku, by wcielić się w powracającego do Liberty City Toniego Ciprianiego (tak, dokładnie tego, który w GTA III dawał Claude’owi misje), który w wyniku zleconego przez Salvatore’a Leone, dona lokalnej rodziny mafijnej, musiał żyć w ukryciu, a teraz zmuszony jest do ponownego pięcia się po szczeblach gangsterskiej kariery. W trakcie tej wspinaczki pracujemy nie tylko dla mafii, biorąc udział w istnej wojnie gangów, ale też wchodzimy we współprace ze skorumpowanymi oficerami policji, politykami, a także osobami powiązanymi z Yakuzą. Historia napisana jest niestety bez większego polotu, brak tu głębszej motywacji dla Toniego, a i on sam kompletnie nie rozwija się w jej trakcie. Nawet finał pojawia się nagle i zamyka grę bez sensownego zwieńczenia.
Dzieje się tak, bo w rzeczywistości nie jest to opowieść o Tonim. Cipriani to wyłącznie trybik w fabularnej maszynie, z którego perspektywy obserwujemy wszystkie te wydarzenia. Mamy tu bowiem do czynienia z bohaterem zbiorowym. Liberty City Stories w rzeczywistości opowiada historię rodziny Leone i jej walki o władzę nad Liberty City. To ciekawy pomysł, ale wprowadzono go na tyle nieporadnie, że mimo wszystko trudno nie patrzeć na niego, jak na retroaktywne dopisywanie teł fabularnych bohaterom GTA III. Rozszerzanie historii świata absolutnie nie jest niczym złym, ale tutaj odbyło się to kosztem narracji. Zdecydowanie lepiej twórcy poradzili sobie później przy Vice City Stories, które nie tylko dodało pazura znanym już bohaterom, ale przy okazji opowiedziało naprawdę dobrą historię Victora Vance’a.
Stare na nowo
Absolutnie świetnie wypadają natomiast zmiany na mapie. Jako że Liberty City Stories dzieje się na trzy lata przed „trójką”, to siłą rzeczy pewne miejsca musiały ulec zmianie. Zatem nawet jeśli znacie mapę Liberty City lepiej od własnego miasta, to wciąż czekać będzie na Was sporo nowości do odkrycia. Ot, z takich ciekawszych i najbardziej rzucających się w oczy alteracji warto wymienić będący jeszcze w budowie tunel łączący ze sobą poszczególny wyspy, stanowiący zagrożenie dla kursujących między dzielnicami promów, a także Fort Staunton, które w 2001 roku było wielkim placem budowy, lecz w Liberty City Stories stanowi jeszcze urokliwą, pełną uliczek, restauracji i kawiarenek dzielnicę. Twórcy pokusili się nawet o wytłumaczenie takich rzeczy, jak brak motocykli w „trójce”, do których zakazania doprowadziły toczące się pod koniec lat 90. protesty przeciwników dwuśladów.
Trójka na wypasie
Choć w Liberty City Stories grałem po raz trzeci, to ponownie bawiłem się kapitalnie. Wciąż oczywiście widzę w nim masę problemów. Miałka fabuła, problemy techniczne i mało porywające misje mocno ciągną tę produkcję w dół. Po Vice City i San Andreas do życzenia sporo pozostawiają też stacje radiowe, a i projekty strojów dla głównego bohatera też mogłyby być lepsze. Niemniej trudno mi jest Liberty City Stories nie lubić. Wiecznie ponure miasto wciąż kupuje mnie swoim kapitalnym klimatem, jeżdżenie i sianie chaosu na jego ulicach nadal bawi tak samo mocno, a dla fanów serii stanowi to naprawdę kapitalne rozszerzenie spajającej ją fabuły. Naprawdę chciałbym, by Liberty City Stories wraz z Vice City Stories trafiło kiedyś w odświeżonej edycji na duże konsole, ale już bez takich problemów, jak ostatnio.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!