Jeżeli czegokolwiek nauczyłem się z programów Wojciecha Cejrowskiego (ich wartość edukacyjna jest dość dyskusyjna), to to, że lasy Amazonii są równie piękne, co niebezpieczne. Truizm, prawda, ale wydaje mi się, że w większości z nas tli się mały płomyk ciekawości, jakby to było udać się tam samemu i na własnej skórze doświadczyć tego niesamowitego miejsca. Kiedy wspomniany podróżnik (i na tej jego definicji się zatrzymajmy) rozpoczynał swoje eskapady, trzeba było, jak sam mówił, sprzedać lodówkę i po prostu ruszyć. Od tamtego czasu przez Wisłę przelało się jednak sporo wody, a dzięki rozwojowi technologii i pracy warszawskiego Creepy Jar, Wasza „chłodziarka” może czuć się bezpieczna i w spokoju schładzać brow… najrozmaitsze frykasy. Wystarczy w końcu odpalić konsolę lub komputer i uruchomić Green Hell.
Nie tylko survival
Przyznaję bez bicia, gry survivalowe to nie do końca mój konik. Frajdę z tego typu produkcji przestałem czerpać jeszcze przed wydaniem pełnej wersji Minecrafta, a choć później wielokrotnie próbowałem szczęścia z różnymi naśladowcami (ot, choćby Valheim czy Conan: Exiles), żaden nie przyciągnął mnie do siebie na dłużej. W oczach wielu pewnie dyskredytuje mnie to jako recenzenta, ale zważcie na to, że takich jak ja, jest mnóstwo. Zresztą, nie przyszedłem tutaj, by narzekać i kwilić, że nie wiadomo gdzie iść, trzeba zbierać kijki na szałasy, a przygody tworzyć sobie samemu. Wszystko to oczywiście się tu znalazło, Green Hell to survival pełną gębą, więc fani lepienia chatek z błota i patyków będą jak najbardziej usatysfakcjonowani, ale jednocześnie Green Hell jest zaskakująco przyjazny dla nowicjuszy, nawet jeśli nie prowadzi ich za rączkę.
To przede wszystkim wynik wzbogacenia produkcji o wątek fabularny z krwi i kości. Nie jest to niby nic odkrywczego w gatunku, jego inni przedstawiciele również często oferowali wplecioną w próby przetrwania opowieść, ale zazwyczaj sprowadzała się ona do konieczności zebrania kilku przedmiotów, dojścia gdzieś lub ubicia wyznaczonych przeciwników. Green Hell natomiast momentami przypomina wręcz narracyjną przygodówkę. Może nie brzmieć to zbyt zachęcająco, ale sekwencje te trwają na tyle krótko, że nie zaburzają doświadczenia płynącego z walczeniem z jaguarami o przetrwanie.
Dama w opałach
Wcielamy się tu w postać Jake’a Higginsa, który przybywa do Amazonii wraz ze swoją żoną w celu dotarcia do odizolowanego od świata zewnętrznego plemienia Yabahuaca. Krótki, służący za samouczek prolog nie wyjaśnia zbyt wiele. Zanim zdążymy dowiedzieć się, jaki jest konkretny cel tej wyprawy, przysłowiowy wiatrak zaczyna pryskać na wszystkie strony brunatną mazią. W środku nocy bohatera budzi wołanie jego żony o pomoc, a już kilka chwil później wojownicy Yabahuaca gonią go przez las i tylko upadek ze sporej wysokości, wprost do rzeki, ratuje go przed niechybną zgubą.
Kolejne kilka godzin spędzimy zatem nie tylko na próbie przeżycia, ale również odkryciu tajemnicy, związanej nie tylko z samą wyprawą, ale również z przeszłością bohatera. Główny wątek Green Hell bardzo pozytywnie mnie zaskoczył, ale nie mogę zdradzić praktycznie niczego, bo wiązałoby się to z masywnymi spojlerami. To jedna z tych opowieści, w których niemalże każdy detal stanowi olbrzymie odkrycie, więc szkoda byłoby psuć Wam zabawę samodzielnego odkrywania tajemnicy. Zdradzę zatem wyłącznie, że Green Hell w bardzo dużym skrócie pyta o cenę miłości. Tyle, nic więcej nie powiem, resztę poznajcie sami. Warto.
Patrz pod nogi
Jeżeli jednak fabuła w grach survivalowych jest Wam potrzebna równie mocno, co w filmach przyrodniczych pozbawionych narracji Krystyny Czubówny, to ani myślcie Green Hell przekreślać. Oprócz zaskakująco dobrej historii tytuł ten to również kapitalny survival. Nie pamiętam już, kiedy ostatnio czułem podobną ekscytację w trakcie zwiedzania mapy, co tutaj. Nie do końca wynika to jednak z samych miejscówek. Znajdujemy się w końcu w dżungli, więc choć potrafi ona wyglądać zjawiskowo (nawet jeśli wersja na konsole Xbox notorycznie razi doładowującymi się na dalszym planie teksturami i elementami otoczenia), to przez większość czasu widoki są raczej monotonne. Ot, niekończąca się plątanina drzew i krzewów, przerzedzania niekiedy opustoszałymi wioskami i podobnymi znakami dawnej obecności ludzi.
Cała ekscytacja ma tu swoje źródło w nieustannie czyhających na nas niebezpieczeństwach. Jasne, powiecie, ale to przecież norma w każdym survivalu. Owszem, ale nie w każdym zostało to tak świetnie zaimplementowane, co w Green Hell. Niekończący się las sprawia chociażby, że wybitnie łatwo jest się tutaj zgubić, więc nieustannie należy obserwować otoczenie, najlepiej zapisując przy okazji współrzędne geograficzne punktów charakterystycznych (ułatwia to wyposażony w kompas zegarek, a najważniejsze miejscówki nanoszone są automatycznie na podręczną mapę). Jest to o tyle ważne, że tryb fabularny wyprowadzi Was daleko poza bezpieczne schronienie zbudowanego własnoręcznie obozu. Zresztą nie inaczej będzie w trybie przetrwania. W końcu z czegoś trzeba będzie ten obóz zbudować, a przy okazji zdobyć nieco pożywienia (zbierając rośliny, polując, wędkując, etc.) i wody, by nie zginąć z głodu.
Dżungla żywi, dżungla zabija
Każde wypuszczenie się w głąb dżungli to natomiast spore ryzyko. Możliwość zgubienia się to jedno, ale tutaj niemalże wszystko chce cię zabić. Potrafiące pojawić się praktycznie znikąd jaguary i krokodyle skutecznie podnoszą ciśnienie, ale nie mniej niebezpieczne są dzikie pszczoły, mrówki i węże. Zwłaszcza te ostatnie sprawią, że bez przerwy będziecie wlepiać wzrok w podłoże, przy okazji nasłuchując złowrogiego grzechotania, sygnalizującego Wam o tym, że najpewniej za chwilę zostaniecie ugryzieni przez jadowitą paskudę. Sam też nie zapomnę uczucia podchodzącego pod gardło żołądka, kiedy podróżując w środku nocy, usłyszałem nagle indiańskie nawoływania. Było to moje pierwsze spotkanie z tubylcami, więc nie wiedziałem, czego się po nich spodziewać, ale też nie było mi zbyt śpieszno, by się tego dowiedzieć.
Po jakimś czasie uczymy się jednak, jak przetrwać w dżungli. Rozbudowujemy własny obóz przy pomocy prowizorycznych ścian, dachów i różnorakich urządzeń (chociażby suszarki do mięsa czy kolektory deszczówki), a dzięki wytworzonym narzędziom idzie nam to coraz szybciej i sprawniej. Wiele uczymy się na błędach – których roślin nie jeść, które grzyby mają działanie antyhistaminowe, że woda z rzeki najprawdopodobniej przyprawi nas o pasożyty, a wesoło skaczących żabek lepiej nie dotykać, jeżeli nie chcemy kilka minut później zejść w męczarniach. Green Hell nie jest zbyt dobry w tłumaczeniu wielu z tych rzeczy, więc zwyczajnie sami musimy je odkryć, bądź skorzystać z pomocy poradnika. Podobnie zresztą ma się sprawa z wybitnie nieintuicyjnym i często mało czytelnym interfejsem. Też da się do tego przyzwyczaić, ale zajmie Wam to kilka ładnych godzin.
Samotne przygody i nie tylko
Wszystkiego tego doświadczać możemy zarówno samotnie, jak i wraz z innymi graczami poprzez połączenie sieciowe. Natomiast jeżeli wzniesione przez Was fortyfikacje sprawiły, że Green Hell nie stanowi dla Was żadnego wyzwania, warto sprawdzić sekcję wyzwań, które postawią Was przed wymagającymi wyzwaniami, jak chociażby odebranie plemieniu Yabahuaca konkretnego przedmiotu czy upolowanie trzynastu gatunków zwierząt w ciągu trzech dni. Dodatkowo fanów trybu fabularnego z pewnością ucieszy fakt, że po premierze Green Hell został rozszerzony o darmowy, składający się z trzech części dodatek – Spirits of Amazonia – opowiadający o tym, co działo się przed wyruszeniem przez Jake’a na felerną wyprawę.
Co w dżungli trzeszczy?
Pod względem technicznym jest tu całkiem nieźle, choć mam wrażenie, że gatunek ten naznaczony jest pewną dozą toporności. Animacje okazują się bowiem dość koślawe, sterowanie na padzie bywa mało wygodne, a wizualnie całość wyraźnie odstaje od topowych produkcji. Nic z tych rzeczy na dłuższą metę nie psuje jednak wrażeń z rozgrywki. To raczej drobne upierdliwości, które z początku odrobinę kolą, ale po pewnym czasie przyzwyczajamy się do nich i przestajemy zwracać na nie uwagę. Na Xboksie Series X całość działa natomiast w przyjemnie stabilnych 60 FPS-ach. Wyjątkiem są jedynie sekwencje fabularne, które z jakiegoś powodu zmniejszają liczbę klatek o połowę i kłują oczy okropnym rwaniem.
Stopy bose, majty pełne
Podkreślam jednak, że żaden z wymienionych problemów nie był w stanie wybić mnie z zabawy. Green Hell, choć nie jestem fanem gatunku, dostarczył mi masę frajdy, a konieczność ciągłego wypatrywania zagrożeń w poszyciu zapewniła mi niesamowicie wręcz immersyjne doświadczenie. Jeżeli natomiast survival to coś, na czym zjedliście zęby, a jeszcze gry Warszawiaków nie poznaliście, to nie ma absolutnie żadnej wymówki, by po Green Hell nie sięgnąć.
Gameplay
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.