W 1982 roku Jeff Minter obejrzał „Blade Runnera” Ridleya Scotta. Film ten zainspirował go do stworzenia gry, która już wkrótce miała się stać jego pierwszym hitem. Był to Gridrunner. Pierwotnie zresztą tytuł ten miał się zwać Grid Runner, ale ze względu na ograniczoną liczbę miejsca na ekranie, Minter musiał usunąć przerwę. To też, nie licząc dystopijnego (według instrukcji) settingu, jedyne połączenie między grą Llamasoftu a jej inspiracją. Tytuł ten to bowiem Centipede na sterydach.
Niby droid, ale trochę robak
Paradoksem jest tutaj to, że Gridrunnerowi bliżej do oryginalnego Centipede, niż jego kopii z 1981 roku, również spod palców Mintera. Rozgrywka jest zatem bliźniaczo wręcz podobna. Zasiadamy za sterami śmigającego u dołu ekranu stateczku i odpieramy pędzące w naszym kierunku już nie kosmiczne stonogi, ale mocno je przypominające droidy, poruszając się tym razem zarówno horyzontalnie, jak i wertykalnie, nawet jeśli ruch w górę jest systemowo ograniczony do zaledwie kilku linii. Całość dla niepoznaki osadzono na siatce (stąd nazwa), a poza samymi robotami uważać musimy również na jeżdżące po obrzeżach ekranu lasery oraz spadające z nieba bomby.
Spektrum komandora
Wersja przeznaczona na Commodore 64 zawiera 31 poziomów (na takim ZX Spectrum jest ich natomiast zaledwie dwadzieścia), różniących się wyłącznie liczbą wypuszczanych w naszym kierunku droidów i częstotliwością strzelania laserów. Toteż jeżeli zaliczyliście jedną falę, widzieliście je już wszystkie. Gridrunner jest przy tym wymagający od samego początku, a na późniejszych poziomach robi się coraz bardziej chaotyczny. Podzielność uwagi jest tu więc kluczem, aczkolwiek przyznam, że chaos rozgrywki i wywołująca oczopląs siatka w tle sprawiły, że tytuł ten raczej mnie męczył, niż bawił. Dużo bardziej bawił mnie bardzo podobny i zdecydowanie mniej chaotyczny Abductor.
Skolopendra na sterydach
Na przestrzeni kolejnych czterdziestu lat Gridrunner doczekał się licznych kontynuacji i odświeżeń, skutecznie rozwijających rozgrywkę i ubarwiających oprawę audiowizualną. Ciepło przyjętą wersją była chociażby ta na iOS i Androida z 2011 roku, całkiem wierna pierwowzorowi, a przy tym dorzucająca do niego sporo nowości. Tym samym po oryginał obecnie nie warto sięgać, o ile nie ciekawi nas historia Jeffa Mintera lub przynajmniej początki serii Gridrunner. Zwłaszcza że nie jest on ani przystępny, ani wyjątkowo piękny lub zachwycający dźwiękowo.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.