Niedawno mogliście zapoznać się z moimi rekomendacjami gier z doskonałym trybem kooperacji, które osobiście miałem przyjemność sprawdzić i podpisać swoim nazwiskiem jako te warte zachodu. Niestety, są też gry, które – choć oferują tryb współpracy – lepiej pominąć. Rzecz jasna, to tylko moje subiektywne odczucia i jak zawsze na pewno znajdzie się rzesza ludzi gotowych do polemiki, dlatego podkreślam tu i teraz: wymienione poniżej gry okazały się dla mnie niewypałem i choć nie są złe same w sobie, w trybie współpracy mocno mnie zawiodły.
Destiny 2
Destiny to seria, która w teorii ma w sobie wszystko, co kocham: strzelanie, science-fiction i porządny loot. Niestety, przegapiłem zarówno premierę pierwszej, a także i drugiej części. Jednak słyszałem o tej serii tyle dobrego, że przemogłem się wreszcie i niezrażony czteroletnim spóźnieniem postanowiłem spróbować swoich sił. Niestety, taki okres czasu w tym przypadku to gigantyczna przeszkoda.
Nie chodzi zresztą wcale o to, że już nikt w to nie gra, o nie, bo w momencie pisania tego tekstu online dostępny jest ponad milion graczy. Chodzi o to, że w tym czasie powstało tyle treści w tej grze, że początkujący gracz – nawet pod światłym przewodnictwem (siema, Czesio!) – się tutaj łatwo nie odnajdzie. Dziesiątki znaczników, pełno misji i zadań, potężne mapy… Sama gra zresztą też zdaje się nie sprzyjać nowym graczom – po przejściu samouczka zostałem rzucony na mapę razem z przyjacielem (siema, Aru!) i jedynym zadaniem postawionym przed graczem było „podnieś poziom sprzętu do XYZ”. Zero informacji dokąd iść, jaka jest zalecana ścieżka rozwoju, o wątku fabularnym nie wspominając.
Wprawdzie biegając za przewodnikiem i strzelając do wszystkiego, co się rusza, nadal było dość przyjemnie, ale nie miałem żadnego poczucia postępu ani rozwoju. Nadal nie wiedziałem, co robię ani po co, a choć Czesio bardzo dzielnie mi wszystko tłumaczył to i tak nie rozumiałem nic z tego, co działo się dookoła mnie. Przypominało to trochę próbę obejrzenia serialu dołączając w połowie trzynastego odcinka dwunastego sezonu.
Dark Souls 3
Każdy, nawet ktoś, kto z grami ma tylko szczątkowe doświadczenie, wie, że gry From Software są trudne. Głównym wyzwaniem w nich jest konieczność stałego uczenia się i pokonywania coraz wyżej podniesionych poprzeczek. Jednak, z jakiegoś powodu, Dark Souls 3 wyciąga do nas pomocną dłoń, pozwalając, aby dołączył do nas partner. Oczywiście, nic nie jest takie proste, najpierw należy udowodnić swoją wartość pokonując pierwszego bossa. Wreszcie, po siedemdziesięciu pięciu próbach dochodzimy do momentu, w którym możemy dołączyć do partnera lub partnerki.
Ale ale! Nie tak szybko! Potrzebujemy do tego odpowiedniego przedmiotu (Ember), bo dopiero wtedy można dołączyć do czyjejś gry. Lepiej jednak nie ginąć za często, bo ten przedmiot jest jednorazowy, a po każdym zgonie trzeba wykorzystać go jeszcze raz. Lecz wiecie, to jest Dark Souls. Ember jest relatywnie rzadki, zwłaszcza na początku gry, a ginie się tutaj bardzo często. Według danych Głównego Urzędu Statystycznego* próbując grać z drugą osobą około 85% czasu spędza się na szukaniu kolejnych Emberów, natomiast średni czas od dołączenia do cudzej gry do zgonu wynosi siedemdziesiąt dwie sekundy.
Wszystko to sprowadza się do tego, że tak naprawdę obecność drugiego gracza odczuwamy tylko i wyłącznie na czacie, a dwie początkujące postacie, które akurat nie mają ze sobą ogromnego stosu Emberów, i tak nie mogą ze sobą grać.
Dead Space 3
2008 to był doskonały rok dla graczy. Otrzymaliśmy wtedy takie legendy jak GTA IV, Fallout 3, Left 4 Dead czy Dead Space. I ten ostatni tytuł, przynajmniej dla mnie, był jednym z najbardziej efektywnych gier tamtego okresu. Przytłaczająco ciężki klimat, przeciwnicy niemal nie do powstrzymania, nieustające poczucie zagrożenia… Ta gra to jeden z najlepszych horrorów wszechczasów i jeżeli ktoś się ze mną nie zgadza, czekam na zaproszenie do pojedynku, który ustali, kto z nas ma rację.
Dead Space 3 było na tyle unikatowym sequelem, że pozwoliło dwóm graczom kontynuować znaną już historię. Jeden wcielał się w znanego i straumatyzowanego Isaaca, a drugi w żołnierza o niesamowicie adekwatnym, choć generycznym nazwisku John Carver.
I tutaj zaczyna się mój główny problem z tą grą. To survival horror, ale jednocześnie klimat i zagrożenie jest mniejsze, bo ktoś pilnuje Twoich pleców. Do tego jestem całkiem pewny, że jest tu dużo więcej strzelania, niż w poprzednich częściach. Wprawdzie gra broni się kilkoma bardzo ciekawymi zabiegami, jak choćby ten, że w niektórych (tylko, niestety, pobocznych) misjach każdy gracz widzi co innego, ale to trochę za mało, żeby uratować ten tytuł. I choć DS3 technicznie jest lepszy od poprzednich tytułów, to jednak jako shooter jest dość nijaki. Ostatecznie po kilku godzinach gry nie odczuwałem potrzeby wrócić do tego tytułu ani razu.
Dying Light
Wspominałem już kiedyś, że lubię zombie? Tytuł rodzimego Techlandu zawsze trochę mnie pociągał, no bo nie dość, że hordy nieumarłych to jeszcze parkour, co wydawało się dość naturalnym połączeniem. Nigdy jednak nie miałem przyjemności zagrać, bo zawsze znajdowały się jakieś wymówki. Wreszcie któregoś dnia się uparłem i razem z przyjacielem postanowiliśmy odpalić tryb współpracy.
Nie wiem, czy coś robiliśmy źle, może nie zrozumieliśmy założenia gry, ale bieganie razem w Dying Light było… nudne. Brakuje mechanik, które opierałyby się na wspólnym graniu, albo które sprawiłyby, że granie z partnerem byłoby jakoś nagradzane. Skończyło się tym, że po prostu obaj uciekaliśmy przed zombie albo ewentualnie obaj się z nimi biliśmy. I to tyle. Jakoś tak… mało?
Są tytuły, gdzie dodanie partnera zmienia całkowicie doświadczenia związane z grą. Tutaj tego nie ma. Owszem, jesteśmy razem w grze, ale na dobrą sprawę każdy mógł robić swoje, nie trzeba było współpracować, nie można też było sobie jakoś w znaczący sposób pomagać. Ot, biegamy po mieście i skaczemy z budynku na budynek, od czasu do czasu czekając, bo któremuś z nas znowu nie udał się skok i spadł.
Far Cry 5
Far Cry to jedna z flagowych serii Ubisoftu, a każda kolejna część jest coraz większa i głośniejsza. Tym bardziej sam się sobie dziwię, że moim pierwszym kontaktem z tą serią była dopiero piąta część. Może to jeden z powodów, dla którego całkowicie się od tej gry odbiłem.
Jasne, sam gameplay jest bardzo przyjemny, ale mapy są ogromne i jakby trochę wiało tam pustkami. Niby znaczników na mapie masa, ale pomiędzy jednym a drugim nie było niczego sensownego. W zasadzie sam tryb współpracy był nawet w porządku i jak teraz o tym myślę, to więcej problemów dla mnie przysparza po prostu nijakość samej gry. Nie zmienia to jednak faktu, że nawet w co-opie nie udało mi się spędzić w niej zbyt wiele czasu.
Umówmy się, o ile szpadel bojowy to najdoskonalsza broń w historii gier i chyba jeszcze nigdy okładanie przeciwników po głowach z zaskoczenia nie sprawiało mi tyle frajdy. Jednak jest to za mało, by usprawiedliwić marnowanie czasu w tym nijakim i pustym świecie.
Jeżeli naprawdę szukacie gry z satysfakcjonującym trybem kooperacji to żadna z powyższych się do tego nie nadaje. Zamiast tego możecie sięgnąć do mojego innego poradnika, gdzie pisałem o tym, które gry spełnią wszystkie Wasze oczekiwania. W końcu szkoda marnować czas na te, które średnio nadają się do współpracy ze znajomymi i niemal na każdym kroku zniechęcają do zabawy, nieprawdaż?