High on Life – recenzja (XSX). Trochę trefny ten towar, ziom

High on Life, grafika promocyjna

Twórcy „Ricka i Morty’ego” coraz chętniej wychodzą poza sztywne ramy serialu animowanego i próbują swoich sił w tworzeniu gier. High on Life nie jest zatem ich pierwszym krokiem w tym kierunku, bo odpowiedzialne za ów tytuł Squanch Games ma już na swoim koncie całkiem udane Trover Saves the Universe. Nic nie zapowiadało zatem, że dość ciekawie wyglądające High on Life okaże się niczym więcej, a niezbyt porywającym FPS-em, o którym najprawdopodobniej zapomnę już w przyszłym miesiącu.

Rock i Mirty

Należy w tym miejscu postawić sprawę jasno – High on Life to produkcja dedykowana przede wszystkim fanom „Ricka i Morty’ego”. Jeżeli zatem – podobnie jak ja – zakochaliście się w przygodach starego alkoholika i pomagającego mu przegrywa, poczujecie się jak w domu. Dosłownie, bo High on Life momentami przypomina autoplagiat. Mamy bowiem dysfunkcyjną rodzinkę z nienawidzącym się rodzeństwem na czele, rodziców do uratowania, inwazję odurzających się ludźmi kosmitów, dziwaczne światy pełne jeszcze dziwaczniejszych stworów, a także masę absurdalnego i często dość abstrakcyjnego humoru.

High on Life, żul kosmita na ławce
Bo czasem, by wyruszyć na wielką przygodę, wystarczy porozmawiać z lokalnym bezdomnym.

Teoretycznie powinienem być zachwycony, bo tego rodzaju komedia wchodzi mi bez popity, ale po spędzeniu w świecie High on Life jakichś ośmiu godzin, miałem go serdecznie dość. Okazuje się bowiem, że to, co świetnie sprawdza się w formie dwudziestominutowego odcinka serialu, niekoniecznie zadziała w rozciągniętej na kilka godzin opowieści. Zwłaszcza że humor prezentowany przez scenarzystów „Ricka i Morty’ego” niemalże bez przerwy opiera się na tych samych żartach w różnych konfiguracjach. High on Life może posłużyć za świetną grę imprezową – pijemy shota, kiedy nasz rozmówca zacznie się jąkać, powtarzać tę samą kwestię, zażartuje z rzygania lub każe nam spierdalać. Powodzenia w przebrnięciu przez prolog.

Kelner, w mojej komedii jest smutek!

Scenariusz ma jednak swoje momenty. Uśmiechnąłem się, kiedy okazało się, że rasa zniewolona przez ścigany przeze mnie kartel G3 została oddelegowana nie do pracy w kamieniołomie, a papierkowej roboty w korpo. Urocze były również przekomarzanki między Kennym a pozostałymi Gatlianami – świadomymi broniami, z których korzystamy w trakcie gry. Już sam ten pomysł jest kapitalny, choć na pewnym etapie kampanii żałowałem, że nie są to zwyczajne pukawki. Scenariusz potrafi bowiem chwycić za serce, głównie dzięki kontrastowi z pozbawioną jakichkolwiek zahamowań resztą opowieści.

High on Life, papież miś
Ta żółta kredka to na papieża po prawej.

Nie jest to jednak coś, dla czego warto po High on Life sięgnąć. Historia o bezimiennym dzieciaku, przyjmującym rolę kosmicznego łowcy głów, by uratować swoich rodziców oraz całą planetę, może i brzmi fajnie na papierze, ale w rzeczywistości jest to zaledwie pretekst do wysłania gracza w pogoń za ośmioma bossami kartelu G3. Nic w tym jednak złego. Rozgrywka w High on Life jest dość przyjemna, a sama liniowa konstrukcja kampanii zaskakująco odświeżająca w dobie zalewających nas bez przez otwartych światów.

Halo on Drugs

Nie zmienia tego nawet fakt, że High on Life wciąż oferuje otwartą strukturę – pomiędzy każdą misją wracamy do swojego domu, skąd możemy udać się na przechadzkę po futurystycznym Blim City. Po co? Cóż, żeby porozmawiać z mieszkańcami, dokupić ulepszenia pancerza i broni w lokalnym lombardzie, a także szukać znajdziek. Powrócić w tym samym celu można także do wcześniej odwiedzanych lokacji, gdzie przy okazji zaliczyć można kilka opcjonalnych wyzwań. „Można” jest tu słowem-kluczem, bo gra ani przez moment nas do tego nie zmusza, więc to od nas zależy, czy potraktujemy High on Life jako liniową strzelankę, czy jako FPS-a z półotwartym światem.

High on Life, kolorowe lasery śmigają pośród równie kolorowej dżungli
Halo, but Master Chief is a drug addict.

Pod względem samej rozgrywki High on Life budzi dość mocne skojarzenia z Halo: Infinite. Podobnie jak w grze Bungie strzelamy tu bowiem kolorowymi, często powolnymi pociskami do jeszcze bardziej kolorowych ludzików – od nieporadnych maliznot, przez ich większych i zaradniejszych kuzynów, aż po szarżujące giganty i latające drony. Do tego dorzucić należy regenerujące się zdrowie z tarczą w roli głównej, a także możliwość wykonywania wślizgów i księżycowych skoków przy pomocy plecaka odrzutowego. Może nie jest to dokładnie to samo, co w Halo, ale ogólny feeling rozgrywki jest dość podobny.

Coś tu nie Halo

Skłamałbym jednak, mówiąc, że strzelanie w High on Life jest jego atutem. To dość kompetentna strzelanka, ale nic poza tym. Brak tu jakiejkolwiek głębi, a całość da się ukończyć, korzystając w zasadzie wyłącznie z podstawowego pistoletu. Boli to przede wszystkim na początku, kiedy ze względu na brak większości wyposażenia walka zwyczajnie nuży. Później na szczęście robi się zdecydowanie lepiej, a śmiganie na kolanach pomiędzy przeciwnikami (jakkolwiek by to nie brzmiało) dzięki plecakowi odrzutowemu, robienie szybkich uników i przeskakiwanie nad nimi przy użyciu “linki z hakiem” naprawdę zaczyna bawić. Potem jednak okazuje się niestety, że wszystkie starcia wyglądają dosłownie tak samo, więc wracamy do punktu wyjścia.

High on Life, nóż psychopata grozi wielkiej mrówce
Nóż-psychopata grożący wielkiej mrówce to mimo wszystko całkiem standardowa scena w High on Life.

Studnia kreatywności

To głównie zasługa mało ciekawych aren i odtwórczych przeciwników, których często różni wyłącznie długość paska życia. Szkoda, bo w efekcie cały trud włożony w zaprojektowanie zaledwie sześciu, ale za to bardzo kreatywnych spluw – każda wyposażona w alternatywy tryb strzelania – zostaje zmarnowany. Przez większość czasu korzystałem wyłącznie z pistoletopodobnego Kenny’ego, sporadycznie przełączając się na plującego w przeciwników własnymi dziećmi Creature. Natomiast Shotgun-żaba Gus i działająca niczym Needler z Halo Sweezy kisiły się bez przerwy w plecaku. Poza tym mamy do dyspozycji również psychopatyczny nóż imieniem Knifey oraz pukawkę, której tożsamość pozwolę sobie pozostawić w tajemnicy.

Dość kreatywnie twórcy podeszli także do walk z bossami. Absolutnie każdy z nich oferuje zupełnie różne doświadczenie, dzięki czemu konieczność odhaczenia ośmiu złoli z listy nie przypomina listy zakupów, lecz faktycznie bawi. Znalazło się tu miejsce i na klasyczny pojedynek, i na psychodeliczne tripy, a i odrobiny bullet hella zabraknąć nie mogło. Żal zatem, że podobnej kreatywności nie wystarczyło twórcom do zaprojektowania potyczek ze standardowymi przeciwnikami. Jako minus należy potraktować też nierówny poziom trudności – większość potyczek z bossami na standardowym poziomie (jednym z trzech dostępnych) jest śmiesznie łatwa, ale kilka starć potrafi dać w kość.

CD Projekt, proszę się uczyć!

Technicznie High on Life wypada naprawdę dobrze. Na Xbox Series X gra trzyma stabilne 60FPS, aczkolwiek nie polecam wyłączać rozmycia, bo tło nieprzyjemnie wówczas z jakiegoś powodu szarpie. Nie napotkałem też większych błędów. W zasadzie jedynym godnym odnotowania było przesunięcie się ręki bohatera w taki sposób, że znajdowała się przed trzymaną bronią. W żadnym razie nie przeszkadzało to jednak w rozgrywce, więc spokojnie mogłem cieszyć się pięknymi krajobrazami, wzdrygać się na widok dziwacznych modeli postaci i wsłuchiwać się w ciekawą, choć nagrywaną chyba na kwasie muzykę.

„Idealna do Game Passa”

Czy High on Life to zła gra? Nie, w żadnym razie. Jeżeli skusicie się i po nią sięgniecie, prawdopodobnie będziecie bawić się całkiem nieźle, choć wątpię, byście za jakiś czas w ogóle o niej pamiętali. To dość standardowy FPS z kilkoma naprawdę ciekawymi pomysłami, który potrafi jednak zmęczyć uciążliwym na dłuższą metę poczuciem humoru. Nawet jeżeli lubicie „Ricka i Morty’ego”, wynikająca z niekończącej się gadaniny kakofonia zacznie w pewnym momencie irytować. Radziłbym zatem podzielić sobie High on Life na kilka krótszych sesji – wówczas całość będzie zdecydowanie bardziej strawna, a nawet, ośmielę się powiedzieć, przyjemna. Aha, mimo wszystko High on Life świetnie sprawdza się przy okazji jako lek na doła.

Gameplay

YouTube player

Za kod na subskrypcję Xbox Game Pass dziękujemy firmie dfusion oraz Xbox Polska.

Zakup abonamentu Game Pass (PC + XBOX)

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll to top