Kącik Retro: Adventure (A2600). Magia w czterech kilobajtach

Adventure - grafika główna

Z perspektywy obecnego gracza gry na Atari 2600 stanowią pewną budzącą śmiech anomalię. Patrząc na ich boleśnie wręcz surową oprawę graficzną i do bólu prostą rozgrywkę można mieć problem ze zrozumieniem, jakim cudem komukolwiek mogłoby to się podobać. Jesteśmy jednak rozpieczeni współczesnymi produkcjami, więc warto czasem cofnąć się w czasie do momentu, kiedy to gry były przede wszystkim grami, w ich najczystszej postaci, pozbawionej pierdyliarda zbędnych mechanik. Może się wówczas okazać, że tytuły z tamtych lat wciąż oferują sporo frajdy, a niektóre, jeśli weźmiemy pod uwagę kontekst historyczny, potrafią wywołać opad szczęki.

Trzy mechaniki na krzyż

Jedną z takich gier jest Adventure. Na pozór mamy tu do czynienia z bardzo prostą grą przygodową, w której naszym celem jest odnalezienie trzech kluczy, otwierających nam drogę do skradzionego przez złego czarownika pucharu (o otoczce fabularnej musicie jednak przeczytać w manualu lub internecie). Kolejne labirynty przemierzają jednak trzy, dybiące na nasze życie smoki, a także niesforny nietoperz-kleptoman, który notorycznie kradnie rozsiane po świecie lub niesione przez nas przedmioty, rozrzucając je w losowych miejscach. Kontroler do Atari 2600 poza drążkiem posiadał zaledwie jeden przycisk, więc poza podnoszeniem i upuszczaniem kluczy, mieczy i innych tego typu rzeczy nie mamy tu zbyt wiele do roboty. Całość spokojnie można przy tym ukończyć w 15 minut, w czym pomaga też fakt, że śmierć wcale nie resetuje naszego progresu, a jedynie przywraca do życia pokonane smoki.

Adventure - nietoperz
Niby niepozorny nietoperz, a hochsztapler z niego niesamowity.     

Tekst o całej grze można zatem zamknąć w dosłownie jednym akapicie, przy okazji podśmiechując się, że to gra o przesuwaniu kwadratu między innymi kwadratami (poziom graficzny krytykowano już w momencie premiery gry). Przyznam, że nie spodziewałem się kompletnie niczego, ba, byłem wobec dzieła Robinetta dość negatywnie nastawiony, ale ku mojemu niemałemu zdziwieniu przy Adventure bawiłem się wyjątkowo wręcz dobrze. Jasne, nie będzie to produkcja, którą z rozrzewnieniem będziecie wspominać przez kolejnych kilka miesięcy, a po jej ukończeniu towarzyszyć będzie Wam uczucie pustki, ale myślę, że każdy fan retro obcując z tym tytułem, odczuje, że doświadcza czegoś wyjątkowego i ważnego dla rozwoju całej branży.

Magia w czterech kilobajtach

Adventure w 1980 roku było technologicznym majstersztykiem, pochłaniającym całą pojemność kartridża (potężne 4 kb!). Gra prezentowała mocno uproszczoną grafikę, lecz w pełni nadrabiała to zawartością i mechanikami. Robinett upchnął w niej bowiem aż 30 unikalnych ekranów (dziś brzmi to śmiesznie, ale w tamtych latach był to ewenement), kilka różnych przedmiotów, jako jeden z pierwszych wprowadził utrudniającą nawigację „mgłę wojny” w zamkowych katakumbach, a także zaprogramował wspomnianego nietoperza w taki sposób, by poruszał się i wchodził w interakcję z przedmiotami nawet poza ekranem, na którym znajduje się gracz. Kolosalne wrażenie robi zwłaszcza ta ostatnia mechanika, która pozwala poczuć, że świat gry żyje nawet poza samą grą.

Adventure - zamek


W efekcie czułem podczas grania niecodzienną wręcz ekscytację, której nie spodziewałbym się po grze na Atari z 1980 roku. Chciałbym móc w tym miejscu oznajmić jowialnie, byście czym prędzej chwytali za joystick i łupali w Adventure. Zdaję sobie jednak sprawę z tego, że dla wielu produkcja ta okaże się dzisiaj niegrywalna. By móc czerpać z Adventure przyjemność, trzeba bowiem mieć w sobie choć odrobinę zajawkowicza, która pomoże przebrnąć przez wszelakie archaizmy. Niemniej jeśli takowej nie posiadacie, to wciąż zachęcałbym do spróbowania swoich sił w Adventure. W końcu, jakby nie patrzeć, to dziadek współczesnych RPG-ów, a i może uda Wam się odnaleźć jeden z pierwszych easter eggów w historii gier.


Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!


Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.
Scroll to top