Kącik Retro: Castlevania: The Adventure (PS5). Przygoda niewarta świeczki

Castlevania: The Adventure - grafika główna

Kiedy w podstawówce otrzymałem swój pierwszy telefon zdolny do odpalania gier, byłem najszczęśliwszym dzieckiem. O ile dzisiaj nie jest to absolutnie niczym dziwnym, wówczas było to spełnienie marzeń, nawet jeśli dostępne na ówczesne komórki gry znacznie odbiegały swoją jakością i złożonością od konsolowych tudzież komputerowych braci. Podobnie z pewnością czuły się dzieciaki dorastające w latach osiemdziesiątych, kiedy to na rynku pojawił się pierwszy Game Boy. Współczuję jednak tym z nich, które zamiast Tetrisa czy Super Mario Land, otrzymały Castlevania: The Adventure. W przypadku takich gier, czar przenośnego grania może niestety prysnąć.

Odpalając Castlevania: The Adventure zdawałem sobie sprawę ze złej sławy, której się dorobiła. Starałem się jednak pozostać nastawiony optymistycznie. W końcu w podobnej sytuacji znalazło się Castlevania II: Simon’s Quest, które przecież okazało się całkiem przyjemną produkcją, nawet jeśli nie pozbawioną problemów. Niestety w przypadku pierwszej mobilnej odsłony sagi rodu Belmontów zmuszony jestem przyznać swoim growym „przodkom” rację – Castlevania: The Adventure nie jest dobrą grą, ale czy oznacza to też, że jest czymś absolutnie fatalnym i wartym jedynie zapomnienia?

The Adventure - drzewko
Początkowa lokacja robi naprawdę świetne wrażenie. Nie zwracajcie uwagi na latające świeczki!

Mało…

U podstaw jest to stosunkowo wierne przeniesienie formuły znanej z pierwszej Castlevanii na platformę mobilną. Oczywiście, jako że Game Boy nie dysponował powalającą specyfikacją techniczną, jego ograniczenia wymusiły na twórcach liczne cięcia. Brak tu zatem broni specjalnych, na ekranie rzadko kiedy pojawia się więcej niż dwóch przeciwników, a o takich bajerach jak kolorowe tła (o ile nie gracie w wersję z Game Boy Color) czy otwarty świat z dwójki również możecie zapomnieć. To w zasadzie taka esencja Castlevanii – idziemy przez kolejne korytarze zamku Draculi i okładamy przeciwników biczem, w międzyczasie skacząc po platformach i uważając na zastawione przez księcia wampirów pułapki.

Średnio…

Wbrew pozorom minimalizm ten okazuje się całkiem przyjemny, ale dość szybko zauważamy, że Castlevania: The Adventure ma sporo problemów, które wpływają na jej odbiór bardzo negatywnie. Przede wszystkim problemem są notoryczne spadki płynności, które w serii były w zasadzie od zawsze, ale tu w połączeniu z ubogą paletą barw i znikomą liczbą wyświetlanych na ekranie elementów irytuje kilkukrotnie bardziej. Zwłaszcza jeśli – tak jak ja – będziecie grać w wersję wydaną po latach na konsole ósmej generacji. Ja rozumiem, że Castlevania Anniversary Collection to tak naprawdę ładnie opakowany emulator, ale kiedy odpalam ponad dwudziestoletnią produkcję na PlayStation 5 (w ramach wstecznej kompatybilności co prawda, ale jednak), to spodziewałbym się mimo wszystko, że chociaż tutaj będzie płynnie.

The Adventure - dziurki
Może taki piesek jako boss nie robi wrażenia, ale z dziur za nim wychodzą kolejne pieski! Też nie robią wrażenia, ale to już mniejsza o to…

Sam Christopher Belmont, w którego się tym razem wcielamy (fabularnie chodzi o zabicie Draculi, o czym informuję wyłącznie z recenzenckiego obowiązku, bo fabuły w Castlevania: The Adventure w zasadzie nie ma), sam z siebie porusza się w ślimaczym tempie. Podskakuje przy tym z gracją wymęczonego reumatyzmem staruszka, więc sekwencje platformowe to notorycznie komedia pomyłek. Niestety czarna, bo ginąć będziecie przy nich raz za razem, nieudolnie próbując ocenić zasięg skoku Christophera. Nie jest to przytyk do Was, a do twórców, którzy zwyczajnie spartolili jedną z głównych (i nielicznych) mechanik tej gry.

Niesprawiedliwie…

Wrażeń zdecydowanie nie poprawia też projekt poziomów. Z jednej strony jest on zwyczajnie nudny, z drugiej etapy naszpikowane są upierdliwymi pułapkami, które tylko czekają, by ugryźć w tyłek nieświadomego gracza. Pierwsze pojawienie się spadających po wylądowaniu na nich platform czy wyskakujących ze ścian kolców nie jest niczym zasygnalizowane, więc o ile nie macie małpiej zręczności i sporej dozy szczęścia, najpewniej stracicie trochę zdrowia, a w najgorszym przypadku życie. Nie mam nic przeciwko pułapkom w grach, o ile są wobec gracza sprawiedliwe, czego niestety nie mogę powiedzieć o tych z Castlevania: The Adventure. Na szczęście jednorazowe przejście trwa jakąś godzinkę, więc można to przeżyć.

…ale przynajmniej trochę ładno!

Całkiem nieźle wypada natomiast oprawa audiowizualna. Biorąc pod uwagę możliwości Game Boya, pełne górzystych krajobrazów czy różnorakich łuków tła robią wrażenie, choć jest ich stosunkowo mało. Głównie poruszamy się tu na tle białych ścian, ale nawet wtedy nasze oko cieszyć mogą ładnie narysowane sylwetki często abstrakcyjnych przeciwników (jak chociażby toczące się w naszym kierunku gałki oczne wielkości Pudziana). Wersja gry dostępna w kompilacji Castlevania Anniversary Collection pozwala dodatkowo na wybór kilku typów obrazu, w tym klasyczną zieloną kolorystykę, czerń i biel z Game Boya Pocket, czy w końcu faktyczne kolory z Colora. Na uwagę zasługuje również kapitalna muzyka, która równie dobrze mogłaby wybrzmieć z ekranu telewizora po odpaleniu „dużej” Castlevanii.

Przygoda niewarta świeczki

Przyjemna oprawa audiowizualna to niestety trochę za mało, bym mógł z czystym sercem polecić Castlevania: The Adventure. Wprawdzie nie bawiłem się jakoś wybitnie źle, ale to raczej zasługa dostępnej w emulacji opcji zapisywania stanu gry, bez której najprawdopodobniej dawno połamałbym już pada. Sprawdzić warto tylko, jeżeli jesteście fanatykami serii lub – tak jak ja – pozbawionymi jakichkolwiek standardów miłośnikami retro. Nie będzie to bowiem doświadczenie zbyt głęboko zapadające w pamięci. No, chyba że zagracie bez zapisów, jak Pan Konami przykazał, wówczas wybite w ścianach dziury po padzie z pewnością przez długi czas będę budzić w Was różnorakie wspomnienia.

Gra pochodzi z prywatnej kolekcji.

Avatar photo
Moim ulubionym kolorem jest zielony, ale akceptuję też niebieski i czerwony. Choć preferuję siedzenie na kanapie, nie wzgardzę nawet taboretem. Staram się bowiem nie ograniczać i grać we wszystko, na wszystkim. Pasję do grania z radością łączę ze swoją drugą miłością – pisaniem.

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *

Witryna wykorzystuje Akismet, aby ograniczyć spam. Dowiedz się więcej jak przetwarzane są dane komentarzy.

Scroll to top