Nie taki diabeł straszny, jak go malują. Powiedzenie to mogłoby spokojnie służyć jako obecne hasło reklamowe Quest for Glory V: Dragon Fire, bo nie tylko jest to tytuł, którego początkowo mocno się obawiałem, a który finalnie bardzo przypadł mi do gustu, ale też przy okazji produkcja, którą dosłownie pochłonąłem w jakieś dwa dni, co praktycznie mi się ostatnimi czasy nie zdarza. Mało tego, ujrzenie napisów końcowych wywołało we mnie spore poczucie niedosytu i – tutaj ulubione hasło graczy – pustki.
Umarł król…
Nie chodzi tu nawet o samo Quest for Glory V, ale serię jako całość. Dragon Fire stanowi bowiem zwieńczenie cyklu, w którym jako znany na całym świecie bohater przystępujemy do ostatecznego testu i podejmujemy walkę o tytuł króla czerpiącej garściami z greckiej mitologii Silmarii. W trakcie siedmiu coraz to trudniejszych prób udowodnimy, że posiadamy wszystkie wymagane od dobrego króla cechy, przemierzając cały silmarijski archipelag i mierząc się zarówno z zagrażającymi lokalnej okolicznej ludności bestiami, jak i żądnymi władzy politykami oraz własnym przeznaczeniem.
Smaku całości dodaje polityczna intryga w tle, związana z poszukiwaniami mordercy poprzedniego króla, a także różnorodne tematycznie wątki poboczne. Po raz pierwszy w historii serii możemy bowiem zająć się kilkoma opcjonalnymi zadaniami, których ukończenie zaowocuje wartościowymi nagrodami – od pieniędzy aż po magiczne pancerze. Wprawdzie wątków tych nie ma zbyt dużo, a i do najtrudniejszych zdecydowanie nie należą, lecz z pewnością jest to miła odskocznia od głównego wątku.
…niech żyje król!
Nie, żebym w jakimkolwiek momencie poczuł nim znużenie. Pod względem fabuły Quest for Glory V: Dragon Fire w końcu nie ma się absolutnie czego wstydzić. To wręcz perfekcyjne zwieńczenie całego cyklu, zgrabnie domykające wszystkie wątki. Na swojej drodze spotykamy tu bowiem masę starych znajomych, z którymi w przeszłości skrzyżowaliśmy ścieżki. Miło było zobaczyć chociażby Elsę von Spielburg oraz czarodzieja Erasmusa wraz ze swoim gadającym szczurem z pierwszego Quest for Glory, Rakeesha z Wages of War, a także wielu innych bohaterów, których tożsamości zdradzać nie będę, by nie odbierać Wam frajdy z ich samodzielnego odkrywania.
Dragon Fire to jednak coś więcej niż liczne odwołania do przeszłości i obok starych znajomych stawia na naszej drodze szereg zupełnie nowych, ale równie interesujących bohaterów. Moją absolutną faworytką jest tu prowadząca tawernę gnomka Ann, która bezustannie zabawiała mnie niekończącymi się i diabelnie sprytnymi grami słownymi, za które scenarzyści powinni dostać co najmniej Nobla. Przeuroczy był również wywodzący się z rasy psowatych humanoidów handlarz Marrak, a i dwójki niewierzących w magię szalonych naukowców trudno było nie polubić. Naprawdę mógłbym tak wymieniać bez końca, bo Quest for Glory V: Dragon Fire to absolutny majstersztyk.
Kiedyś to było Quest for Glory…
Być może jest to kontrowersyjna opinia, bo tytuł ten nie został zbyt pozytywnie odebrany przez wieloletnich fanów, ale w mojej opinii jest to zdecydowanie najlepsza część serii. To powiedziawszy, perfekcyjnie rozumiem niezadowolenie sporej części graczy, bo Quest for Glory V: Dragon Fire dokonało tego samego, co niemalże dwadzieścia lat później Assassin’s Creed: Origins – zmieniło gatunek i stało się pełnoprawnym RPG-em.
Trudno jest się jednak dziwić obranemu przez twórców kierunkowi. Premiery Shadows of Darkness i Dragon Fire dzieli w końcu pięć lat, co w tamtym okresie oznaczało niemalże epokę. Postęp technologiczny sprawił, że trzeci wymiar na dobre zadomowił się w grach, owocując powstaniem nowych gatunków i zmianom w growych preferencjach konsumentów. Quest for Glory, by przetrwać, musiało zatem znaleźć sposób na odnalezienie się w nowej rzeczywistości.
Skutkiem tej sytuacji było zepchnięcie łamigłówek na dalszy plan. Wprawdzie w Quest for Glory V: Dragon Fire wciąż znajdziemy ich całkiem sporo, ale wyraźnie odczuwalne jest przeniesienie nacisku na akcję. Walki jest tu zdecydowanie więcej, bo większość z podejmowanych przez głównego bohatera prób opiera się na siłowym pokonaniu przeciwnika. Dopiero w późniejszych etapach rozgrywki nieco więcej zachodu będzie wymagało od nas znalezienia sposobu na dotarcie do celu. Same zagadki są przy tym znacznie bardziej czytelniejsze niż dotychczas, bo w większości przypadków wystarczy pogadać odrobinę z mieszkańcami Silmarii, by ci popchnęli nas w odpowiednim kierunku.
Najpierw bić, myśleć potem
Sama walka przeszła natomiast olbrzymią metamorfozę. Potyczki z przeciwnikami odbywają się tu nie, tak ja to było do tej pory, w formie oddzielnej minigierki, a bezpośrednio w trójwymiarowym świecie gry. Czyni to walkę odrobinę bardziej zręcznościową, bo nie wystarczy już bezmyślne spamowanie przycisku ataku. Teraz pod uwagę trzeba wziąć również odległość od przeciwnika oraz jego pozycję. Trudno będzie nam w końcu trafić gagatka, stojąc do niego plecami, a odsłonięci w ten sposób będziemy stosunkowo często, bo Dragon Fire pozwala na potyczki z większymi grupami przeciwników (aczkolwiek na raz czynnie jednocześnie atakować może nas maksymalnie dwóch).
Dużo większe znaczenie ma też posiadany ekwipunek. Dotychczas uzbrojenie było raczej zero-jedynkowe – albo mamy miecz, albo go nie mamy. Tym razem twórcy mocno rozszerzyli gamę dostępnego oręża i opancerzenia, więc sami możemy zdecydować, czym chcemy walczyć. Wprawdzie w większości jedynym słusznym wyborem jest przedmiot o lepszych statystykach, ale zdarza się, że musimy zdecydować, czy wolimy poświęcić odrobinę zwinności na rzecz wyższego współczynnika obrony, czy na odwrót. Dodatkowym plusem tych zmian jest fakt, że nareszcie mamy na co wydawać zdobywane pieniądze, bo dobre wyposażenie swoje kosztuje, a i mikstury lecznice kończą się znacznie szybciej ze względu na nieco wyższy poziom trudności.
Piękno brzydoty
Największą bolączką Quest for Glory V: Dragon Fire bez dwóch zdań jest oprawa graficzna, która już w momencie premiery wyraźnie odstawała od konkurencji (w 1998 roku ukazał się chociażby Half-Life i Spyro the Dragon). Osobiście uważam, że cała ta kanciastość i znikoma liczba detali ma swój urok, ale jestem też przekonany, że dla wielu młodszych graczy może ona stanowić przeszkodę nie do pokonania. Warto się jednak przełamać i zacisnąć zęby, bo mimo wszystko wiele lokacji zaprojektowano naprawdę ciekawie, a całości genialnego klimatu nadaje dodatkowo fenomenalna muzyka Chance’a Thomasa.
Fani płakali, jak kończyli
Yosemite Entertainment stworzyło dziwną grę. Z jednej strony Quest for Glory V: Dragon Fire stanowi perfekcyjnie zwieńczenie sagi, pozwalając starym fanom na ponowniene spotkanie ulubionych bohaterów oraz przeżycie najbardziej epickiej ze wszystkich dotychczasowych przygód. Z drugiej jednak wywraca rozgrywkę do góry nogami, rezygnując z utartej i pokochanej przez graczy formuły, by podążać za branżowymi trendami. Niemniej, choć wielu fanów w momencie premiery mogło się rozczarować, ja jestem absolutnie zachwycony. Quest for Glory V: Dragon Fire okazał się nie tylko świetnym finałem, ale przede wszystkim zaskakująco po tylu latach dobrą, choć zdecydowanie niedoskonałą grą.