Jeżeli miałbym powiedzieć, która gra najbardziej kojarzy mi się z Mad Maxem, to również ku swojemu własnemu zaskoczeniu powiedziałbym, że Road Rash. Warto zaznaczyć, że mam tu na myśli niskobudżetowy debiut australijskiego Wojownika Szos, który pomimo swojej przeciętności, potrafił zachwycić specyficznym klimatem niemalże nieskończonych dróg, ciągnących się przez australijskie pustkowia. Na tym oczywiście podobieństwa się kończą, bo Road Rash, choć ze względu na tematykę można uznać go za osadzonego w dystopijnym świecie, sadza nas za sterami nie samochodu, a motocykla i każe nam gnać przed siebie, po drodze spychając przeciwników z maszyn.
Kij w szprychy
To absolutnie wyjątkowa i chciałoby się rzec, że jedyna w swoim produkcja (lata po premierze ukazali się w końcu naśladowcy i duchowi spadkobiercy, w tym w miarę ciepło przyjęte Road Redemption). Tytuł Road Rash można w bardzo swobodnym tłumaczeniu zrozumieć jako drogową pokrzywkę i nie byłby to przekład nazbyt daleki od prawdy, bo tyłki jego bohaterów po każdym wyścigu bez dwóch zdań muszą być czerwone jak – cytując klasyka – piekło. Nic w tym dziwnego, bo cechuje ich również inne znaczenie słowa „rash”, czyli awanturniczość. Tutaj nie bierzemy bowiem udziału w zwykłych wyścigach dla lamusów, a w prawdziwej walce na śmierć i życie. Dojechanie do mety wciąż jest nadrzędnym celem, ale po drodze pomagać możemy sobie ciosami, kopniakami, a nawet pałkami, przy których pomocy zrzucimy oponentów z motocykli.
Poziom brutalności w Road Rash z obecnej perspektywy nie jest przy tym niczym niezwykłym. W momencie premiery faktycznie mogło to być coś kontrowersyjnego, ale przez lata twórcy gier zarzucali nas tak krwawymi widokami, że klepiący się po mordach motocykliści nie powinni zrobić na nikim większego wrażenia. Zresztą nie uświadczymy tu nawet kropelki krwi, a jedyną informacją, że faktycznie dzieje się komuś krzywda, są okrzyki podczas upadków. Niemniej drogowe przepychanki nadal bawią nad wyraz dobrze. Ciosy błyskawicznie wyprowadzać można dosłownie w każdym momencie, a jeżeli poza przyciskiem ataku wdusimy również konkretny kierunek na krzyżaku, nasz bohater zaskoczy przeciwnika kopniakiem lub podbródkowym. Nie jest to zbyt pokaźna liczba ciosów, ale w zupełności wystarcza, by nieco zróżnicować rozgrywkę.
Duża nagroda, jeszcze większe ryzyko
Sam model jazdy również jest zaskakująco dynamiczny i nawet pomimo dwumiarowej oprawy graficznej (aczkolwiek symulującej 3D) jeździ się wyjątkowo przyjemnie. Trasy potrafią wić się zygzakiem, co rusz podrzucać pagórki, z których przy odpowiedniej prędkości wzbijemy się na moment w powietrze, a niekiedy nawet zaskoczyć nieoczekiwaną zmianą kierunku. W przewidywaniu kolejnych przeszkód pomagają subtelnie znaki na poboczach, ale wciąż należy zachować czujność, by nie wpakować się w dzikie zwierzę, które postanowiło wkroczyć na jezdnię, lub patrolującego okolicę policjanta. Jest to o tyle ważne, że zbyt wiele kraks lub wywalenie się w pobliżu policji poskutkuje kolejno koniecznością kosztownej naprawy maszyny albo nałożeniem na nas mandatu.
Boli to, tym bardziej że pieniądze nie są wyłącznie wskaźnikiem naszych umiejętności, ale walutą, potrzebną do kupowania coraz to lepszych motocykli. Startowy nie zawiezie nas zbyt daleko, więc im szybciej zmienimy maszynę na lepszą, tym lepiej. Każdy motocykl prowadzi się przy tym ździebko inaczej. Poza standardem w postaci wyższej prędkości maksymalnej, motory podzielono na te żwawsze i te zwrotniejsze. Oczywiście, nie mogło zabraknąć mokrego snu wszystkich fanatyków dwóch kółek, czyli kosztującej krocie, wzorowanej na Ducati bestii zwanej Diablo, łączącej wszystkie najlepsze cechy obu kategorii. Jest zatem w czym wybierać, ale ze względu na kręte, kalifornijskie drogi, zwrotność zazwyczaj wygrywa z prędkością.
Za słaby silnik
Nie wszystko w Road Rash jest jednak różowe. Sporym problemem okazuje się niestety warstwa techniczna. Wprawdzie pod względem oprawy graficznej jest naprawdę dobrze – krajobrazy wciąż mogą się podobać, a animacje jeźdźców wyglądają naprawdę świetnie – ale wszystko to okupione zostało dość mocno rwącym klatkażem, gdy na ekranie pędzi większa grupka motocyklistów. Mankament ten w połączeniu z niską rozdzielczością sprawia, że przeszkody na drodze, a już przede wszystkim jeżdżące po niej samochody, potrafią pojawić się niemalże znikąd i – o ile nie zareagujemy odpowiednio szybko – zmusić nas do krótkiej przerwy na środku jezdni. Sztucznie zwiększa to już i tak wyśrubowany poziom trudności, przez co w późniejszych etapach gry w zasadzie nie można popełnić ani jednego błędu.
Symulator dawcy
Nie zmienia to jednak faktu, że przy Road Rash bawiłem się naprawdę dobrze, nawet jeśli pod koniec dobijało mnie już powtarzanie tych samych wyścigów, by zarobić na nowy motor. Grindowanie uprzyjemniają na szczęście różnorodne miejscówki i kapitalna muzyka (polecam sprawdzić soundtrack), ale przede wszystkim naprawdę świetna rozgrywka, która, pomimo ponad 30 lat na karku, wciąż bawi. Przepychanki z innymi kierowcami i poczucie pędu w pełni wynagradzają wszelkie wady i olbrzymia szkoda, że tytułu tego nie można dostać na żadnej ze współczesnych platform.
Jeżeli nadal nie jesteście przekonani, koniecznie posłuchajcie recenzji Road Rash w TrójKast Retro #006 – Pociąg dla teściowej.
Jeżeli podobał Wam się materiał, to koniecznie dajcie znać na X (dawny Twitter), naszym Discordzie lub Fediverse. Jesteśmy też dostępni w Google News!