Byłem szalenie ciekaw Shinga – polskiego beat ’em up od Mass Creation. Jakiś czas temu mogliście przeczytać recenzję wersji na PS4 autorstwa Szymona. Ja natomiast postanowiłem sprawdzić, jak ten tytuł radzi sobie na platformie Nintendo. Nie ukrywam, że przed patchem nie było zbyt kolorowo, ale ostatecznie wszystko skończyło się dobrze. Produkcja zabrała mi kilka godzin z życia, zmusiła do ruszenia szarych komórek, a palce czasem bolały od combosów. Tylko, czy tego właśnie oczekiwałem?
Kolorowo, ładnie i intensywnie
Nietypowo zacznę od strony wizualnej i technicznej. Shing z początku może wydawać się nieco prosty wizualnie, ale im dalej, tym lepiej. Gra prezentuje się okazale, lokacje przykuwają oko, a masa różnych atrakcji graficznych i pięknych animacji robi robotę. Nie będę ukrywał, że oprawa mnie urzekła. Tyczy się to dosłownie wszystkiego, od przerywników filmowych, poprzez efekty cząsteczkowe, na widowiskowych rozbłyskach i wybuchach kończąc. Wszystkie ataki, zdolności czy ciosy specjalne zostały świetnie przygotowane, przez co częste ich oglądanie w ogóle nie nudzi, a wręcz przeciwnie. Patrząc na nie po raz setny lub tysięczny, nie ma efektu zmęczenia materiału. Tyczy się to zarówno głównych postaci, jak i przeciwników, w tym także bossów.
Z początku bolało mnie trochę, że w danych momentach Shing potrafi solidnie zwolnić. Grałem głównie w trybie przenośnym i trochę ciężko było przełknąć coś takiego w chodzonej bijatyce. Na szczęście, odpowiedni patch wszystko naprawił. Jakieś małe spadki animacji jeszcze występują, ale w żaden sposób nie wpływają na rozgrywkę. Teraz nie można już zrzucić winy na samą grę, jeżeli jakiś atak nam nie wyjdzie lub zostaniemy pokonani. Żeby tego dokonać, deweloper musiał zastosować kilka cięć technicznych, przystosować tekstury i poprawić kod. W ten sposób Shing nic nie stracił ze swojego uroku, a jedynie tylko na tym zyskał. Produkcja stała się płynniejsza, co przełożyło się na większą frajdę z zabawy.
Shing i jego nietypowy humor
Gra opowiada o losach czwórki bohaterów, którzy muszą odzyskać skradziony artefakt skradziony przez złe Yokai. Tetsuo, Aiko, Bichiko i Wilhelm, to właśnie z nimi spędzicie większość czasu. Z początku wydają się trochę nudni i zadufani, szczególnie pierwsza dwójka, ale z czasem ciężko ich wszystkich nie polubić. Wszystko za sprawą różnych gagów, które mają miejsce podczas cutscenek, a tych w Shing nie brakuje. To właśnie dzięki nim poznajemy herosów w taki przyjemny i nienachalny sposób. W ogóle nie czułem, że zostały one dodane tylko po to, aby jakoś wydłużyć zabawę. Każda z nich odkrywa przed nami jakąś część danej postaci i pozwala się z nimi zbliżyć.
Po rozpoczęciu zabawy nie znaczą dla nas zbyt wiele, a potem wiemy już, co lubią, czego się obawiają, o czym marzą, a także, jakie kiedyś mieli przygody. Tworzy się mała więź między nami, czego w sumie w chodzonej bijatyce za bardzo się nie spodziewałem. Miła niespodzianka i duży atut tej produkcji. Dodam jeszcze, że postacie często rzucają jakieś teksty w czasie zabawy. Warto zwracać na nie uwagę. Kilka scenek jest także opcjonalnych, więc polecam czasami sprawdzić daną lokację trochę dokładniej. Humor i chemia między bohaterami nie wszystkim przypadnie do gustu, ale w moim przypadku się sprawdziło. Istnieje więc duża szansa, że i Wam się spodobają.
Krew, pot i bolące palce
Produkcje beat ’em up nigdy nie należały do najprostszych, ale wiele z nich można było ukończyć metodą „na chama”. Idziemy przed siebie, bijemy wszystko, co się rusza i jakoś docieramy do celu. Nawet jeżeli ktoś stawiał opór, to nie trzeba było jakoś bardzo kombinować, a jedynie wykonywać dużo uników. W Shing jest inaczej. Gra pozwala nam się przełączać między czterema postaciami w dowolnym momencie, ale musicie planować, wykonywać odpowiednie ruchy, stosować konkretne combosy, inaczej nic z tego nie będzie. Pewni przeciwnicy mają tarcze, drugim trzeba zniszczyć gardę, a inni latają w powietrzu i z ziemi za dużo im nie zrobimy. To tylko kilka przykładów, różnych oponentów jest naprawdę więcej.
Dodajemy do tego bossów, którzy naprawdę zapadają w pamięć. Nie dlatego, że są jacyś bardzo trudni, ale że na każdego jest inna taktyka. Tutaj wielkie brawa dla Mass Creation, bo postarali się, aby te starcia wymagały główkowania. Kiedy jednak się uda, satysfakcja jest ogromna. Tyczy się to wszystkich pojedynków, gdzie często oprócz samych „ogarów”, mamy też dziesiątki słabszych mobów. Czasami należy kogoś oślepić, walczyć we mgle, zrzucić oponentów, aby uratować bestię i tak dalej. O ile zwykłe walki na pewno zapomnicie, tak tych pod koniec danego poziomu już raczej nie.
Nie wszystko jednak mi się spodobało
Choć bardzo zachwalam ten tytuł, to nie jest tak, że Shing nie ma wad. Trochę męczyli mnie przeciwnicy, których można nazwać „gąbkami”. Człowiek bił ich setki i ogólnie trwało to stanowczo za dużo czasu. W pewnych momentach czułem, że walka dzieje się na zbyt dużym terenie i nie byłem w stanie wielu rzeczy przewidzieć, bo coś działo się poza ekranem. Świeży system sterowania oparty na korzystaniu z prawej gałki nie przypadł mi do gustu, więc zmieniłem go dość szybko na klasyczny. Muszę jeszcze dodać do tego muzykę, która jest jedynie poprawna. Nie nastrajała mnie za bardzo do boju, nie zapadła mi w pamięć i czasami miałem wrażenie, jakby nie istniała.
Czy to wszystko sprawiło, że ostatecznie źle się bawiłem z Shing? Oczywiście, że nie. Jeżeli jednak powstanie sequel, czego deweloperowi życzę, to warto by było poprawić rzeczy, które wymieniłem. Mnie to wystarczająco nie zniechęciło, ale inni mogą nie podzielać mojego zdania. Do tego trzeba jeszcze wspomnieć o dość wysokim progu wejścia w ten tytuł. Nawet na najniższym poziomie może być on nadal mało przystępny. Szczególnie gdy wielu przeciwników nadal pozostaje „gąbkami” na ataki. Nie wiem, czy miało to na celu wydłużyć grę, ale na Easy powinno być to trochę stonowane.
Czy warto dać szansę Shing na Nintendo Switch?
Pod koniec trochę ponarzekałem, ale chciałem, abyście wiedzieli, co na Was czeka. Jednych to nie ruszy, ale innym może pomóc. Mimo wszystko szkoda by było, gdybyście nie dali grze szansy. To świetny tytuł na krótkie sesje, jak i zabawę ze znajomymi. Wersja na Nintendo Switch prezentuje się okazale i działa naprawdę przyzwoicie. Jeżeli szukacie dobrej chodzonej bijatyki to szczerze polecam Wam Shinga. Nie dlatego, że z Polski. Nie dlatego, że na japońską konsolę. Tylko dlatego, że tytuł się wyróżnia, zapada w pamięć i pozwala dobrze się bawić, mimo kilku wpadek. Świeża rzecz w sumie dla każdego. Stawi Wam opór, ale nie taki, aby rzucić grę w kąt.
Udostępnienie kodu w żaden sposób nie wpłynęło na wydźwięk powyższej recenzji.